Press "Enter" to skip to content

Wspomnienia świebodziczanki

Spread the love

Prezentujemy poniżej wspomnienia z młodzieńczych lat pani Emilii Szymańskiej, która przyjechała na Dolny Śląsk z rodzicami po wojnie i od kilkudziesięciu lat mieszka w Świebodzicach.

Bardzo urozmaicone było nasze życie w miastach, do których zjeżdżały osoby, rodziny z różnych zakątków Polski. Każda rodzina wychowana była w innej kulturze i tradycjach, zwyczajach ze swojego regionu, z którego pochodzili. Miasta i wsie na ziemiach odzyskanych miały inny urok. Po tych, którzy odeszli, pozostało sporo sprzętu kuchennego, mebli, zabawek, fatałaszków. Miejsce, gdzie osiedlili się moi rodzice, w moich wspomnieniach jest bardzo wyraźne. Myślę, że mocniej niż innych osób z mojego pokolenia. Po wielu perypetiach i szukaniu miejsca na ziemi po wojennej zawierusze małżeństwo z trojgiem dzieci i czwartym w drodze osiedliło się w ładnej dzielnicy. Leżała ona blisko parku z zadbanymi rabatkami, pięknymi różami i innymi kwiatami, pokrytego okazałymi drzewami Były tam ławeczki, na których dużo dzieci z okolicy spędzało swoje dzieciństwo, znosząc gałganki lalki i inne rzeczy. Wszyscy czuli się w tym miejscu bezpieczni przy starszym panu z laseczką, który czuwał nad porządkiem w parku.

Panorama Świebodzic

Świebodzice z powojennych lat pamiętam jako bardzo piękne i zadbane, w którym wojna nie zostawiła zniszczeń. Kamienica, w której osiedlili się rodzice, jak wiele innych w mieście w tym czasie, była w dobry stanie. Mieszkanie mieliśmy czteropokojowe z dużą kuchnią, ale bez łazienki. Kamienica była usadowiona tak, że wszędzie mieliśmy blisko – na targowisko, dworzec, do parku, kortów, ośrodka zdrowia, porodówki, kościoła, szkoły, łaźni, na działki, do przedszkola, do zakładu pracy czy stadionu.  Z każdym z tych miejsc będą się wiązały moje późniejsze wspomnienia.

Główna ulica miasta sąsiadowała z dwoma ulicami domków jednorodzinnych. Na jednej leżały korty, gdzie spędzaliśmy dużo czasu. Dwie następne ulice wysadzane były drzewami lipowymi, drzewo przy drzewie. Jedna prowadziła do dworca kolejowego, druga do ośrodka zdrowia. Kwitnące i intensywnie pachnące lipy dotykały głów każdego przechodnia, tworząc nad nimi szpaler. Ludzie tu zamieszkujący izolowali  się często, jedni dlatego, że byli intelektualnie inni, drudzy, ponieważ mieli swoje tajemnice.

Każda rodzina musiała być ostrożna w kontaktach z innymi. Znajomości nawiązywało się z osobami, o których mówiło się, że są z „naszych stron”. Sukcesywnie każde pokolenie przez kolejne lata ściągało do siebie bliskich i znajomych z centralnej Polski. Osoby te zamieszkiwały jako sublokatorzy. Pracę dla nich łatwo można było znaleźć. W mieście istniało dużo zakładów produkcyjnych.

Dziwne, ale to, co pamiętam, że ludzie w tych czasach wyróżniali się czymś. Mieli swoją osobowość.  Niezależność był ważna. Niekoniecznie chodziło o bogactwo czy wykształcenie. To były proste rzeczy. Byli ludzie rozwożący węgiel, zbierający złom, był fryzjer, straganiarz i kościelny. To się zmieniło. Wszyscy zaczęli się zlewać. Zaczął być ważny pieniądz, a nie osobowość.

Żyje coraz mniej osób, z którymi można się podzielić wspomnieniami. Dlatego dla osób starszych ważne są pamiątki rzeczowe, zdjęcia, listy, bibeloty itd. Stare melodie wywołują tęsknotę i nostalgię. Bardzo utkwiły w mojej pamięci uroczystości kościelne, odpusty, Boże Ciało. Wtedy zjeżdżały się z okolicznych wiosek karety, powozy czarne, stare. Wszystkie ustawione w uliczkach wokoło kościołów. Z każdego z tych powozów wychodzili ludzie w różnych ubiorach, w zależności od tego, z jakich stron Polski pochodzili. Mieli kożuchy, chusty, kapelusze, zapaski. Tradycje były bardzo ważne.

Bardzo atrakcyjne było targowisko, na które przyjeżdżały furmanki z towarem z okolicznych wiosek. Wyglądały one różnie, w zależności od pory roku. Najbardziej można było zapamiętać okres zimy. Pół placu targowiska zajęte było furmankami. Każdy koń okryty był plandeką, a przy łbie  wisiał im worek z sianem. Koń przeżuwał siano, a gospodarz uderzał go rękoma i nogami rozgrzewając przy siarczystym mrozie i spadającym śniegu. W tym czasie jego żona handlowała. Te osoby sprzedawały w specjalnej alejce. Po obu stronach miały skrzynie pełne warzyw i owoców. W okresie Bożego Narodzenia  był to handel kapustą kiszoną, orzechami, makiem, miodem, grzybami, serem, jabłkami na choinkę i owocami suszonymi. Kobiety miały wagi szalunkowe. Wiosną targ wyglądał inaczej. Każda gospodyni wystawiała woreczki szmaciane, wywinięte jak oponki i zapełnione nasionami kwiatów i warzyw oraz bulw. Wszystko to przeznaczone było dla działkowców, których było mnóstwo w naszym mieście. Czasy były trudne. Dlatego hodowano kury, króliki, nutrie i inne zwierzęta. Dzieci, idące do pobliskich szkół, obowiązkowo w dni targowe zachodziły kupić tzw. słodką macę. Miała konsystencję opłatka i jej smaku nie można dzisiaj wyczuć w żadnym oferowanym obecnie do sprzedaży produkcie.

W każdej kamienicy ważnym miejscem była pralnia. Wszyscy lokatorzy korzystali z niej. Był tam kocioł z paleniskiem, nad którym lała się woda. Kocioł  miał różne przeznaczenie – grzania wody do prania, na kąpiel, gotowania czy oparzania wieprzków.

Moja rodzina raz na tydzień korzystała do kąpieli z przenośnej wanny metalowej. Najpierw kąpało się pod doje dzieci (było na sześcioro), a na końcu wchodzili do wody rodzice. Tak, tak to właśnie było.  Drugim przeznaczeniem pralni było robinie wielkiego prania. Trwało ono cały dzień. Korzystało się z tarek. Suszenie pranie odbywało się na strychu, na którym każdy miał swoje miejsce. W ciepłe dni pranie wieszało się na podwórku. W pralni także szatkowało się kapustę, a potem w dużych beczkach ją ubijano.

Pamiętam takie wydarzenie. Do drzwi naszego mieszkania zadzwonił młody, przystojny mężczyzna z dużą walizką. Przyjechał z krakowskiego do pracy w górnictwie. Wysiadł jednak na stacji przystanek  za wcześniej. Trafił jakoś do nas. Porozmawiała z mamą i w efekcie zostawił walizkę  u nas. Obiecał, że jak znajdzie pracę, to się po nią zgłosi. Upłynęło jednak dość dużo czasu i nie przyjechał. Rodzice więc podjęli decyzję, że otworzą walizkę, licząc, że jest w niej adres zamieszkania. I faktycznie znaleźli adres do matki naszego gościa. Walizka była pełna osobistych rzeczy, a na wierzchu leżał… klarnet. Jaka to była radość. Rodzice powiadomili matkę, która przyjechał po rzeczy. Okazało się, że młody człowiek zgubił się i nie mógł odnaleźć naszego domu.

Zresztą w tamtych czasach w mieście było dużo górników. Byli wśród nich także tacy, którzy pracowali wcześniej w Belgii i Francji. TO było bardzo hermetyczne środowisko, które osiedlało się blisko siebie, Można ich było zawsze spotkać w trzech miejscach, gdzie oczekiwali na samochód „stonka” – Pełcznica, Rynek, ulica Kolejowa. Była to liczna grupa. Mieli swoje tradycje, zabawy taneczne w Sali Górnik, zawody sportowe.

Pamiętam też dni zimowe, gdy mróz był  tak duży, że nie chodziliśmy do szkoły. Wtedy nasi rodzice raczyli nas tranem, które zawsze stał na oknie Dostawaliśmy łyżkę z solą raz dziennie. W nagrodę dostawaliśmy wapno w granulkach, które było w smaku słodkawe. Wpatrywaliśmy się w zamarznięte okna. Mróz był naprawdę siarczysty Pamiętam też taką zimę, w której napadało tyle śniegu, że na ulicy Kolejowej wydrążono korytarz w nim. Mogły się w nim wyminą zaledwie dwie osoby. Powstał prawdziwy labirynt. Gdy staliśmy w bramie  i patrzyliśmy na ludzi wracających z pracy, to wydawało się, że tylko głowy chodzą w tym śniegu. Wtedy też całą grupą budowaliśmy na naszej ulicy  domy ze śniegu, które miały pokoje i korytarze. Dawało to wiele radości.

W latach mojego dzieciństwa samochody były rzadkością. Dlatego mogliśmy bezkarnie jeździć na sankach po ulicach. W ciągu dnia rano jechały po ulicy trzy pojazdy i to zaprzężone w konie. Jechano na dworzec po paczki i listy oraz wywożono z zakładów meblowych wióry. Od czasu do czasu wywożono wyprodukowane w zakładach tworzywa. Środkiem transportu była głownie kolej. Dlatego bezpiecznie zjeżdżaliśmy w stronę dworca na sankach. To były magiczne chwile. Jeden taki bajkowy wieczór pamiętam do dzisiaj Wszystko było ośnieżone – ulice, drzewa; śnieg leżał na drutach elektrycznych. Wszystko się szkliło. Mróz nie był duży. Ulica oświetlona księżycem. Było tak jasno, jak gdyby świeciły się lampy. Na dworze było mnóstwo dzieci. Wyglądało to tak, jakby wszystkie wyszły na zewnątrz. Jedne jeździły na sankach, inne na łyżwach i nartach. Łyżwy przykręcane były do butów skórzanych od spodu.

Pewnego razu, gdy się bawiliśmy, z pociągu wysiadła pani z trzema kartonami. Poprosiła nas, by jej pomóc zawieźć je na sankach do domu. To było wtedy normalne, że ludzie jeździli do miejsc, skąd pochodzili i przywozili tutaj prowiant – mięso, słoninę, kaczki, kury, jajka, fasolę czy mąkę. Od tego czasu często podwoziliśmy ludziom paczki, dzięki czemu mogliśmy poznawać coraz dalsze rejony miasta.

Muszę przyznać, że moje pokolenie żyło w szczęśliwym czasie. Mieliśmy proste marzenia. Każdy chciał mieć adapter i odtwarzać płyty na pocztówkach, na które było wszystkich stać. Chciałyśmy ubierać się jak Bardotka, Audrey Hepburn czy Monica Vitti. Wszystkie wyglądałyśmy pięknie, bez wyjątku. Widać to na zdjęciach, które mamy w swoich zbiorach. Nie nosiłyśmy spodni, ale sukienki, np. przykład a’la Bardotka z wykrochmaloną halką czy proste jak Audrey. Były też kostiumy z wzorów Chanel. Do tego na co dzień fryzury tapirowane.  Buty też były ładne i wygodne. Każda dziewczyna dbała o siebie. I chyba znam przyczynę. W mieście było aż siedem sal tanecznych, w których w każdą sobotę odbywały się zabawy. Zbieraliśmy towarzystwo i szliśmy tam całą grupą. Chłopcy też się starali. Chcieli wyglądać jak członkowie zespołu The Beatles, Presley czy polscy Trubadurzy. Krawcy mieli dużo pracy. Szyli garnitury na wymiar i nosili je na co dzień. Za to szewcy robili nam modne i piękne buty.

Najbardziej lubiłam niedziele w okresie wiosny i jesieni. Rano z  koleżankami lub rodzeństwem szliśmy do kościoła. Potem na Rynek do kawiarni „Mocca”. Piliśmy kawę i szliśmy na korty, gdzie odbywał się mecze piłki ręcznej, Było dużo kibiców. W lecie korty miały powodzenie u osób grających w tenisa. Wtedy to była wielka atrakcja. Nie można było oczu oderwać od grających. Do dziś pamiętam te osoby.

Wielką tajemnicą była willa, która zwracała uwagę swoim pięknem. Mieszkające tam małżeństwo miało dziewięcioro dzieci. Chyba nikt z wyjątkiem właściciela tej willi nie potrafiłby zadbać o jej wygląd zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Wejść jednak do środka było niezmiernie trudno, bo właściciele nie zapraszali koleżanek i kolegów swoich dzieci do środka, a była nas na ulicy duża liczba. W środku willi byłam tylko raz i to dlatego, że moja koleżanka rówieśniczka, która tam mieszkała, zaprosiła mnie gdy rodziców nie było w domu. Pierwszym zaskoczeniem po wejściu do kuchni był wielki metalowy piec czy też kuchnia, która była w idealnym stanie, z błyszczącymi uchwytami i wypolerowanymi płytami. W całej kuchni panował idealny porządek, a wszystkie naczynia były pochowane w szafkach, zrobionych na wymiar w ścianach. Odwidziałam wtedy jeszcze tylko wielki salon na piętrze, z ogromnymi, szklanymi i rozsuwanymi drzwiami. Wszędzie panował idealny porządek, wszystko było na swoim miejscu i gustownie urządzone. Właścicielem willi był pan, który pracował w kopalni. Zawsze po pracy do wieczora pracował w ogrodzie. Pamiętam jego obraz, wiecznie pochylonego nad idealnie równymi grządkami człowieka, który sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie prostował. Pamiętam, że wielu przechodniów, idących do parku zatrzymywało się przy tej willi i podziwiało wspaniały ogród. Ja sama lubiłam patrzeć na niego i obserwować, co nowego się pojawiło w ogrodzie i co się zmieniło. Dziś willa ta przedstawia smutny widok. Spalona ruina z zaniedbanym, porosłym chwastami ogrodem.

O każdej porze roku, w soboty, słysząc odgłos akordeonu zbiegaliśmy całą chmarą pod zakład fotograficzny. I to zarówno chłopaki, jak i dziewczyny. Tych ostatnich było więcej. Powód był zawsze ten sam. Do fotografa podjeżdżały świeżo poślubione pary, aby zrobić sobie zdjęcie. Dziewczyny z zazdrością patrzyły na wspaniałe, białe suknie panien młodych. Do dziś czasem spotykam je, dziś już leciwe, zmęczone życiem, a wtedy szczęśliwe i młode.

W parku miejskim był hotel pracowniczy jednego z miejscowych zakładów. Często idąc do miasta mijaliśmy ten hotel, wokół którego toczyło się życie. Panowie najczęściej grali w siatkówkę, panie bawiły się z dziećmi. Sporo osób w tym hotelu było samotnych. Często widać było też urządzane na zewnątrz wielkie prania. Ten hotel mile wspominam z jednego powodu. Mogłam w tym miejscu oglądać bowiem programy w telewizorze, jednym z pierwszych w Świebodzicach. Stał w świetlicy, dorośli siedzieli na krzesłach, a my dzieci, przed nimi na podłodze, byliśmy zapatrzeni we wszystko, co pojawiało się na ekranie.

7 LIKES

One Comment

  1. Tomek Łuszczakiewicz Tomek Łuszczakiewicz 2 maja 2023

    Bardzo ładnie opisane, pięknym językiem. Aż chciałoby się przenieść choć na chwilę w tamte czasy 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mission News Theme by Compete Themes.