Prezentujemy drugą część wspomnień Rudi Daniela Hillera. Pierwszą część można przeczytać tutaj: Wspomnienia Rudi Daniela Hillera (cz. 1).
***
Kiedy od lipca 1934 roku dla uczniów nie należących do HJ (Hitlerjugend) lub „Jungvolku”, a tym samym zwolnionych od uczestnictwa w tzw. „państwowym dniu młodzieży”, wprowadzono w soboty naukę religii i światopoglądu, wówczas grono pedagogiczne mojej szkoły zwolniło mnie z tych zajęć, aby umożliwić mi uczestnictwo w nabożeństwie Szabatu w tutejszej synagodze.
Paul Koehler, który był wychowawcą mojej klasy przyczynił się głównie do tego, że osoby związane ze szkołą zachowywały się przyzwoicie w stosunku do mojej osoby. Nauczyciel ten posiadał ogromną wiedzę na temat judaizmu i religii mojżeszowej. Miał wiele zrozumienia dla spraw żydowskich, co stało się szczególnie widoczne, kiedy został on prowadzącym kursu języka hebrajskiego, wprowadzonego do klasy siódmej gimnazjalnej. Odwiedzał on z uczniami również synagogę, aby zapoznać ich z żydowskim rytuałem i ćwiczyć z nimi czytanie ze zwojów tory. Przy tym zwracał baczną uwagę na to, aby uczniowie zgodnie z wymogami żydowskiej tradycji wchodzili do synagogi w ubiorach cywilnych i z nakrytą głową.

Przed naszym wychodźstwem w kwietniu 1936 roku ówczesny kierownik gimnazjum zarządził. aby zostało mi wystawione świadectwo ukończenia danej klasy i promocji do kolejnej wyższej, jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego. Profesor gimnazjalny Koehler wręczył mi świadectwo w obecności mojej matki w swym mieszkaniu. Wzruszony pożegnał się z nami, wyrażając w najserdeczniej szych słowach swe ubolewanie i życząc nam wszystkiego dobrego w przyszłości. Przy tym zdystansował się on z naciskiem od rozwoju, jaki przyjęły Niemcy i ubolewał nawet, że z powodu swego wieku, słabego wzroku i troski o swą rodzinę sam nie mógł opuścić tego kraju. Opowiedział nam również, że jako oficer łącznikowy do spraw kultury, biorąc udział w pierwszej wojnie światowej na terenie Polski, przyswoił sobie znajomość języka jidysz i jego dialektów oraz zapoznał się z kulturą i folklorem wschodniożydowskim. Później zgłosił się on dobrowolnie do armii tureckiej jako oficer łącznikowy, aby poznać Palestynę, która wtedy należała do Państwa Ottomańskiego. Wielkie zainteresowanie wzbudziła w nim wówczas rozpoczynająca się tam kolonizacja żydowska.
Dobrymi naszymi przyjaciółmi w Świdnicy byli także w owym czasie lekarz powiatowy, pełniący funkcję starszego radcy sanitarnego, dr Fritz Hering i jego rodzina. Jego syn służył w dywizji pancernej „Leibstandarte Adolf Hitler” (gwardii przybocznej Adolfa Hitlera) w Berlinie, był zatem wierny reżimowi, jednak daleki był zarazem od wyrażania uczuć antysemickich. Otrzymane od niego informacje skłoniły doktora Heringa do tego, aby doradzić memu ojcu szybki wyjazd, ponieważ nie należało się już spodziewać końca prowadzenia polityki antysemickiej. Drogi dr Hering pisywał także do nas do Palestyny, lecz na kopercie nie podawał nazwiska nadawcy, a listy podpisywał dla rozpoznania pseudonimem „Wasze Rolmopsy!”, co było nawiązaniem do jego nazwiska [niem. der Hering = śledź. a zatem rolmops – przyp. tłum.]. Może się wydać zdumiewającym dla dzisiejszych czytelników, że podobną radę, jaką otrzymał mój ojciec od doktora Heringa, dostał również podczas jednej z prywatnych rozmów z nadburmistrzem Świdnicy Georgiem Trzeciakiem. Trzeciak, który od 1937 roku nosił nazwisko Trenk, był wprawdzie narodowym socjalistą, lecz w stosunku do mojego ojca wykazał wiele osobistej sympatii.
Tak więc zatroszczył się on o to, aby w przeciągu 24 godzin wystawione nam zostały potrzebne do wyjazdu potwierdzenie urzędu skarbowego i policyjne świadectwo poprawnego prowadzenia się.
Oczywiście szybkie rozstanie z ukochaną ojczyzną było dla nas bardzo ciężkim przeżyciem; tu musieliśmy pozostawić wielu przyjaciół chrześcijan i małą, szybko malejącą w swej bezradności gminę żydowską. Jeszcze bardziej było dla nas bolesne, że cała nasza bliska rodzina, rodzeństwo moich rodziców, musiała pozostać w niepewności. Mieszkali oni w Królewcu w Prusach Wschodnich, w Monachium i we Wrocławiu. Wszyscy, aż do jednej ciotki zginęli oni potem podczas holocaustu. Tym bardziej odetchnęliśmy z ulgą, gdy nasz pociąg jadący z Wrocławia do Wiednia i w dalszym etapie do Triestu przekraczał granicę niemiecko-czechosłowacką. Ponownie poznaliśmy uczucie wolności i teraz wstąpiły w nas nowe nadzieje związane z naszą nową-starą ojczyzną Palestyną i z zadaniami, jakie sobie stawialiśmy. Wiedzieliśmy, że spotkamy tam naszych starych znajomych, rodzinę Kardosch[1]. Przybyli oni do Niemiec z Węgier, posiadali w Jaworzynie Śląskiej gorzelnię i wyemigrowali stamtąd do Palestyny już w 1933 roku. Innymi naszymi znajomymi były obie córki Margot i Ruth z rodziny Pinkusa Laufra/Dory Schendel. Ale to już zupełnie inna historia.

Nasuwa się tu pytanie, dlaczego moi rodzice zwlekali z wyjazdem aż do roku 1936 roku? Oboje, szczególnie moja matka, żyli w latach 1933/1934 w mocnym przeświadczeniu o sprawiedliwości i poczuciu prawa w Niemczech i oczekiwali, że „uchwycenie władzy” (przez zwolenników Hitlera) i ostre antysemickie wystąpienia okażą się być tylko zjawiskiem przejściowym. Mieli oni ciągle nadzieję, że wnioski i apelacje składane na ręce prezydenta Rzeszy Paula von Hindenburga, a nawet do nowego pruskiego premiera Hermanna Goeringa, będą mogły skończyć z bojkotem Żydów i zlikwidują ich zdegradowanie do pozycji 2 klasy w społeczeństwie. Oczywiście to wszystko było na nic; nie pomógł również fakt, że mój ojciec służył jako major w armii Jego Cesarskiej Mości i kierował wielkim szpitalem wojskowym. Nadzieja, że zbliżenie między SS i Reichswehrą z pozbawieniem władzy SA w roku 1934 (tzw. pucz Rohma 30.06.1934) mogłoby poprawić położenie Żydów, okazała się także zwodnicza, со роkazały wyraźnie perfidne ustawy norymberskie.
Pamiętam jeszcze dobrze, że będąc zaledwie jedenastoletnim chłopcem z zaciekawieniem słuchałem sprawozdań radiowych z toczonego przed Sądem Rzeszy w Lipsku, przy drzwiach otwartych, procesu o podpalenie Reichstagu. Głos zabierali wówczas Marinus van der Lubbe, Dimitroff i oczywiście Hermann Goering. Wprowadzenie „powszechnego obowiązku służby wojskowej” w Niemczech i przekształcenie Reichswehry w Wehrmacht w marcu 1935 roku zbiegło się w czasie z moją konfirmacją wedle pięknego żydowskiego rytuału, zwanego Bar Micwa, w świdnickiej synagodze. Jako trzynastolatek zostałem tym samym przyjęty do grona dorosłych mężczyzn i formalnie zakończyłem mój okres dzieciństwa.
Niezapomniany pozostał dla mnie także moment, kiedy to francuski premier zagroził ultimatum po wkroczeniu wojsk niemieckich do zdemilitaryzowanej, mocą układów z Wersalu i Locarno, strefy lewobrzeżnej Nadrenii – i jak ta groźba po prostu rozleciała się w kawałki.
Rudi Daniel Hiller (tłum. Sobiesław Nowotny)
Cdn
[1] Trzecim, pod względem wielkości i zatrudnienia, przedsiębiorstwem w Jaworzynie była gorzelnia (popularnie zwana „fabryką rumu” – niem. Rumfabrik), założona w 1873 roku przez spółkę Mlezendorf & Comp. Pod koniec XIX wieku została przekształcona w spółkę akcyjną (niem. Spiritusfabrik Aktiengesellschaft Königszelt) o kapitale założycielskim 360 000 marek. Długoletnim jej dyrektorem był Dezsö Kardos – świdnicki buchalter. W okresie poprzedzającym wybuch pierwszej wojny światowej prace w fabryce rozpoczynano o godzinie 6.00 a kończono o 18.00; w soboty oraz dni przedświąteczne o godzinie 17.30. Robotnicy mieli dwie przerwy – śniadaniową (od godziny 8.00 do 8.30) i obiadową (od godziny 12.00 do 13.00). Po roku 1918, będąc spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, miała, do 1945 roku, jeszcze dwóch właścicieli – firmę Dresdner & Co. oraz Fuchs & Co. K. – G. Jaworzyńska gorzelnia była jednym z największych tego typu zakładów w Niemczech. Specjalizowała się w produkcji spirytusu i rumu oraz melasy. A. Grobelny.
5 LIKES
Skomentuj jako pierwszy!