Press "Enter" to skip to content

Gdyby przyjechał Lewandowski…

Spread the love

Podczas wizyty dwa lata temu w dawnej posiadłości swego rodu – Zamku Książ, zmarły niedawno książę Bolko von Hochberg, ostatni wnuk księżnej Disy, udzielił ciekawego wywiadu, który w nawiązaniu do śmierci księcia (czytaj tutaj: Zmarł Bolko von Hochberg) warto przypomnieć.

Bolko von Hochberg w młodości

Rozmowie z Bolkiem von Hochberg von Pless przysłuchiwali się jego małżonka – księżna Marie Elizabeth „Lilli” von Pless oraz Mateusz Mykytyszyn, prezes Fundacji Księżnej Daisy von Pless, dzięki któremu przeprowadzenie wywiadu było możliwe.

* Jak się w ogóle do pana zwracać? Książę? Czy ludzie, z którymi pan się spotyka, zastanawiają się nad tym?

 – W Republice Weimarskiej [nasz rozmówca urodził się w Monachium w 1936 r. – przyp. red.] tytuły stały się częścią nazwiska. Urodziłem się jako Bolko hrabia von Hochberg baron na Książu i to jest moje oficjalne i pełne nazwisko.

* I takie nazwisko zapisane jest w dokumentach?

– Tak. Z kolei „książę von Pless” to jest tytuł, który otrzymałem w 1984 r., dziedzicząc go. Mógłbym wtedy zmienić nazwisko legalnie i dopisać ten zwrot. Ale uznałem, że nie jest to potrzebne.

* W codziennym życiu to nie przeszkadzało?

– W Niemczech tytuły już nie robią na ludziach specjalnego wrażenia. Arystokratów jest bardzo dużo. Nawet gdybym poszedł do restauracji i zamawiał stolik na nazwisko „książę von Pless” czy „graf von Hochberg”, a przyjedzie Robert Lewandowski czy inny sławny futbolista, to i tak on dostanie lepszy stolik. Moje nazwisko poza tym jest dość długie i najczęściej się nigdzie nie mieści. Na przykład na moim koncie na Uberze mam wpisane „Bolko”.

* „Bolko” to ważne dla Polaków na Dolnym Śląsku imię...

– Zostałem tak nazwany na cześć budowniczego Zamku Książ Bolka I Surowego, księcia świdnicko-jaworskiego. Zamek był siedzibą rodziny von Hochberg przez 431 lat i imię to było nadawane w rodzinie z pokolenia na pokolenie z tych samych powodów. Także na cześć przodka Hochbergów, bo faktycznie wywodzimy się od Piastów. Co zresztą zawsze powtarzał mój dziadek – Jan Henryk XV.

* I po tych 431 latach pana rodzina musiała stąd wyjechać. Co pan czuł, gdy przyjechał tu po raz pierwszy po nacjonalizacji Zamku Książ?

– Pierwszy raz przyjechałem tu w 1976 r. Byłem przede wszystkim bardzo szczęśliwy, że zamek przetrwał, istniał, że można było go zobaczyć. Wiele rezydencji, które należały do rodzin moich przyjaciół, zostało zniszczonych, zniknęły. Na przykład Kopice Schaffgotschów znajdują się w całkowitej ruinie. W miejscu pałacu księcia Wirtembergii w Carlsruhe [wieś Pokój w województwie opolskim – przyp. red.] znajduje się rondo. Książ miał więc wiele szczęścia.

Bolko von Hohberg z małżonką

* Serce się nie kroiło mimo to?

– Nie. Wiedziałem przecież, jak potoczyły się losy naszej rodziny.

* Zamek był wtedy w bardzo złym stanie?

– Był zniszczony z wielu stron, wyglądał strasznie, wiele pomieszczeń było pustych. Ale zaczynały się już pierwsze renowacje i prace ratunkowe. Między innymi widziałem wtedy salę Maksymiliana i byłem po wrażeniem tego, jak przywracana była jej uroda.

* Jak poradzić sobie z taką historią, gdy po kilku wiekach trzeba opuścić swój dom?

– Dla mnie i mojej rodziny nie było to już takie straszne. Już przed I wojną mieliśmy swoje domy w Monachium, które moja mama bardzo lubiła. O wiele trudniejsze były te rozstania dla zwykłych ludzi ze Śląska. Takich jak na przykład moja niania. Oni nie mogli tego zrozumieć, że muszą wszystko zostawić. Ktoś miał aptekę, ktoś miał farmę… I pewnego dnia ktoś przychodzi i mówi ci: „Słuchaj, następnego dnia musisz się wyprowadzić”. Ludzie wtedy jeszcze myśleli: „Dobrze, jest koniec wojny, odchodzimy, ale może jeszcze wrócimy”. Zazwyczaj lądowali w brytyjskiej strefie okupacyjnej, na północy Niemiec, a więc w zupełnie innych realiach niż Dolny Śląsk.

Ale nie zapominamy, że Polacy, którzy przyszli tutaj, doświadczyli tego samego. Musieli opuścić swoje domy, gospodarstwa, życie na Wschodzie, na Kresach, i też zostali przeniesieni w zupełnie obce dla siebie otoczenie. To było bardzo ciężkie dla całego pokolenia, dla wszystkich Dolnoślązaków. Moja rodzina sobie z tym jednak poradziła.

* Czujecie radość, że Zamek Książ tak pięknie wygląda?

– Zamek jest w doskonałej kondycji i to cieszy. Nie jestem sentymentalny, jestem pragmatyczny. Powinniśmy szanować historię i pamiętać dokonania naszych przodków, ale też działać na rzecz potrzebujących, i to jest obowiązek, i to tutaj robimy.

Spotkanie z księciem. Od lewej Agnieszka Dobkiewicz, Mateusz Mykytyszyn, Bolko von Hochberg i Marie Elizabeth „Lilli” von Pless

* Czy cieszą pana takie momenty jak ten sprzed paru dni, gdy w Szczawnie-Zdroju, w którym uzdrowisko stworzyli pana przodkowie, przypomniano o wkładzie rodziny w rozwój tych ziem?

– To jest fantastyczne! Byłem pod ogromnym wrażeniem gościnności, z jaką nas podjęto i tego, jak rodzina Hochbergów na Dolnym Śląsku jest wspominana i pamiętana.

* Dla Polaków Zamek Książ czy Pszczyna to przede wszystkim księżna Daisy. Jak wy postrzegacie jej postać?

– Dla nas babcia była babcią. Nazywaliśmy ją „Mammy”. Spotkałem ją raz, tutaj w Wałbrzychu, w willi, ale tak naprawdę nie mam zbyt wielu wspomnień z nią związanych, bo byłem po prostu za mały.

Mam pamiątkę po babci – kartkę pamiątkową z tulipanem i z życzeniami urodzinami dla mnie – małego księcia Bolko. Teraz jest ona depozytem w Muzeum w Pszczynie. Podobnie jak pozostałe pamiątki po babci – pas z turkusami, laska, którą dostała od maharadży oraz pamiętnik Daisy z 1893 r.

* Czy w Niemczech historia księżnej też jest tak popularna jak w Polsce?

– Absolutnie nie. To jest daleko stąd. Region, w którym mieszkamy, Bawaria, jest usiany królewskimi zamkami.

* A jak pan myśli, dlaczego Polacy tak Daisy pokochali?

– Wierzę, że Polacy są ciągle monarchistami. Ja znam przynajmniej jednego!

* Dlaczego wspieranie potrzebujących, także tutaj w Polsce, jest dla was takie ważne?

Marie Elizabeth „Lilli” von Pless: Jestem pod ogromnym wrażeniem hospicjum w Wałbrzychu, którym się opiekuję w ramach projektu „Księżna Lilly pomaga”. Zaangażowałam się w tę pomoc nie tylko dlatego, że przez pokolenia tak robili Hochbergowie, ale też dlatego, że tak trzeba, i dlatego, że sama doświadczyłam umierania. Zmarła moja córeczka Kamila. I to spowodowało, że postanowiłam pomóc tu, na wałbrzyskiej ziemi, osobom terminalnie chorym. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak to hospicjum jest zarządzane.

Musimy mieć nadzieję, że dobrzy ludzie, kraje, ale i Kościoły będą realizowały przykazanie miłości. Czyli że nie będzie nienawiści między narodami. Musimy sami w to uwierzyć, że tak trzeba. I im więcej ludzi w to uwierzy, tym będzie lepiej. Poza tym musimy się uzbroić w cierpliwość, przeczekać. Bo każde zło kiedyś mija

* Dzięki takim działaniom można ułatwić trudne przecież ciągle relacje polsko-niemieckie?

Bolko von Hochberg von Pless: Przez prawie 40 lat odwiedzałem Śląsk z poczucia obowiązku, ze względu na pamięć moich przodków, ale przede wszystkim, by budować relacje z dzisiejszymi mieszkańcami tej ziemi. Dla mojej rodziny kraina ta była domem przez 700 lat. Wspólne dziedzictwo kulturowe stanowi pomost pomiędzy przyszłością a przeszłością. Pozwala nam czerpać z tradycji i historii i na ich bazie budować porozumienie. Pomaga również leczyć rany i pokonywać pęknięcia z przeszłości.

* Pytania o polsko-niemieckie relacje są dla pana trudne?

– Wręcz przeciwnie. Zawsze mi zależało, by były jak najlepsze. A przyjaźń Adenauera i de Gaulle’a, która stała się oficjalną polityką obu krajów? Też wszyscy pukali się w głowę. Przyjaźń niemiecko-francuska?! To niemożliwe! Pomiędzy krajami, które przez tyle stuleci były w stanie wiecznej wojny? Okazało się, że można. Dziś jesteśmy najlepszymi sojusznikami w Europie.

A ja zawsze chciałem tego samego dla polsko-niemieckich relacji. Ciągle wierzę, że jest to możliwe. Szczególnie od 2004 r., gdy Polska weszła do Unii Europejskiej i żyjemy pod wspólnym, zjednoczonym, europejskim dachem. Wierzę, że to się przekłada na relacje polsko-niemieckie i współpracę między naszymi krajami.

* A jednak rosną nacjonalizmy w Europie. Czy pan się ich obawia?

– W Niemczech wiemy bardzo dobrze, czym jest nacjonalizm. Jest mi smutno, że coś takiego dzieje się znowu w Europie. To jest po prostu niemądre. Narody zależą od siebie i taka postawa jest zwyczajnie niekorzystna dla nich. Mam nadzieję, że przetrwamy rodzące się populizmy.

* Czy możemy coś zrobić?

– Musimy mieć nadzieję, że dobrzy ludzie, kraje, ale i Kościoły będą realizowały przykazanie miłości. Czyli że nie będzie nienawiści między narodami. Musimy sami w to uwierzyć, że tak trzeba. I im więcej ludzi w to uwierzy, tym będzie lepiej. Poza tym musimy się uzbroić w cierpliwość, przeczekać. Bo każde zło kiedyś mija.

Rozmawiała Agnieszka Dobkiewicz

(Tekst ukazał się dzięki uprzejmości Leszka Frelicha, redaktora naczelnego wrocławskiego oddziału „Gazety Wyborczej”)

9 LIKES

Skomentuj jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mission News Theme by Compete Themes.