Dzięki uprzejmości świdnickiej pisarki Agnieszki Dobkiewicz, prezentujemy fragment jej najnowszej książki Pożydowskie. Niewygodna pamięć, związany ze Świdnicą i powiatem świdnickim. Fragment pochodzi z:
W maju 1947 roku pewien leśnik podczas obchodu dokonał makabrycznego odkrycia w niewielkiej wiosce Goczałków leżącej pod Strzegomiem. W miejscowym lesie zobaczył lisa, który trzymał w pysku ludzką kość goleniową. Leśnik poszedł tropem zwierzęcia i dotarł do miejsca, z którego przyszedł lis. W ziemi leżały zdekompletowane już ludzkie szczątki, a wokół nich obozowe pasiaki. Na czaszkach widać było wyraźne ślady kul. Nikt w tamtym momencie nie miał wątpliwości, że ludzie ci zostali zamordowani i że byli więźniami pobliskiego obozu koncentracyjnego KL Gross-Rosen. Na miejsce przyjechała komisja sądowo-lekarska i spisała protokół, ale ciała pozostawiła w lesie. Dopiero na początku lipca zwieziono je do Goczałkowa. Pogrzeb ofiar zapowiedziano na niedzielę 13 lipca. Szczątki 12 anonimowych osób miały spocząć na tutejszym cmentarzu. Coś jednak poszło nie tak, jak zakładano. Na miejsce o godzinie 10.00, owszem, przyjechali jako uczestnicy uroczystości dawni grossroseńscy więźniowie zrzeszeni w Związku Byłych Więźniów Politycznych, a z czasem furmanką dojechało kilkoro dorosłych z okolicy i dzieci ze szkoły w Jaroszowie. Dotarł nawet ówczesny wiceprezydent Świdnicy – Jan Barański. Niestety, wbrew oczekiwaniom nie pojawił się ksiądz, który miał odprawić pogrzeb. Wezwany na miejsce telefonicznie wójt Goczałkowa tłumaczył skonsternowanym gościom, że proboszcz, który obsługuje całą parafię, może się stawić dopiero na godzinę 13.00. Żałobnicy nie mogli nawet dostać się do kościoła, bo był zamknięty. W końcu w kaplicy, stojącej na końcu cmentarza, znaleźli skrzynię pozbijaną z przypadkowych desek, a na niej 12 przestrzelonych czaszek i garść kości. Oburzeni nie mogli zrozumieć, dlaczego nie postarano się o trumny i godny pochówek.
Atmosfera musiała być tak ciężka, że wójt bez zbędnych dyskusji zadeklarował, że pokryje koszty zbicia porządnej trumny, i wysłał po nią samochód do pobliskiego Strzegomia. Od ręki jednak niczego nie udało się załatwić. Auto zostało więc wysłane po proboszcza, a w tym czasie uczestnicy uroczystości włożyli szczątki do skrzyni, której bylejakość starali się ukryć za pomocą zebranych we wsi kwiatów i biało-czerwonej flagi znalezionej gdzieś przy okazji. Wstrząśnięci tym, czego byli świadkami, ustalili między sobą, że po odprawieniu egzekwii szczątki zostaną przeniesione do kościoła i tam poczekają na następny, godny pogrzeb. Jego datę wyznaczono na kolejną niedzielę – 20 lipca. I choć proboszcz w końcu odprawił nabożeństwo i modlił się piękniej niż zawsze, nic to nie zmieniło, pozostała świadomość, że w Goczałkowie doszło do czegoś w rodzaju świętokradztwa, które trudno było zrozumieć. Zapewne dlatego wiceprezydent Świdnicy zadeklarował już po mszy, że teraz to właśnie tam odbędzie się pochówek, a szczątki spoczną na katolickim cmentarzu parafialnym w stolicy powiatu świdnickiego.
Tydzień później zrobiono wszystko, by hańbę zetrzeć. Ulicami Świdnicy przeszła olbrzymia manifestacja, w której wzięło udział kilka tysięcy osób. Dwie trumny ze szczątkami uroczyście wystawiono na rynku, na specjalnie przygotowanym podwyższeniu. Wokół nich zebrali się mieszkańcy i przedstawiciele władzy. Były przemówienia, wspomnienia i odezwy. Następnie korowód ruszył do świdnickiej katedry. Trumny nieśli byli grossroseńscy więźniowie, którzy dosłownie wydzierali je sobie z rąk. Dziennikarze pisali o szlochu, modlitwie i śpiewie, które towarzyszyły niezwykłej procesji, a kilka tysięcy osób wspólnie klęczało podczas uroczystości. Następnie żałobnicy, a właściwie manifestanci, ruszyli na cmentarz, gdzie trumny z honorami złożono w mogile, tuż przy wejściu. Okrył je dosłownie stos wieńców i kwiatów. Z czasem na pomniku wyryto napis „Za wolność i lud. Szczątki 12 b. więźniów politycznych b. obozu koncentracyjnego Gross-Rosen pomordowanych w bestialski sposób przez zbirów hitlerowskich w lasach pod Goczałkowem 1945. Cześć ich pamięci. ZBOWiD”. Jeszcze 20 lat później wartę trzymali tu żołnierze, a na mogile kładziono wieńce od oficjalnych delegacji.
Z czasem o goczałkowskiej mogile, świętokradztwie i manifestacji zapomniano. O grobie pamiętają do dziś świdniccy harcerze, którzy w każde Święto Zmarłych trzymają przy nim wartę mającą symboliczną wymowę. W obozie Gross-Rosen został bowiem zamordowany pierwszy naczelnik konspiracyjnych Szarych Szeregów, Flo, Szary – Florian Marciniak. Świdniczanie nie wiedzą, jaką tragedię skrywa to miejsce, i mijają je raczej obojętnie. Jakiś czas temu na pomniku pojawiły się tabliczki z nazwiskami kilku więźniów niepochodzących z Polski i grób stał się w ten sposób symbolicznym miejscem spoczynku grossroseńskich więźniów, którzy swoich mogił nigdy nie mieli. Przez 75 lat od pogrzebu nie udało się wyjaśnić, kto spoczywa w masowym grobie ani dlaczego nagle zrobiono z tych ofiar więźniów politycznych. Być może to wynik nieporozumienia, bo mieli czerwone trójkąty na pasiakach, które przy nich znaleziono.
Jeszcze w lipcu 1947 roku po podwójnym pogrzebie sprawą goczałkowskiego pochówku zajęła się świdnicka prokuratura. Ostatecznie jednak śledztwo przejęła prokuratura wojskowa. Okazało się bowiem, że komisja sądowo-lekarska po odkryciu mogiły przez leśniczego poleciła zorganizowanie pochówku goczałkowskiemu sołtysowi oraz komendantowi Milicji Obywatelskiej. Mężczyźni nie tylko tego nie zrobili, ale i wyrwali z czaszek złote zęby, dokonując zbezczeszczenia szczątków ludzkich.
Skąd jednak w goczałkowskim lesie wzięli się grossroseńscy więźniowie i co tam mogli robić? Dziś można jedynie snuć przypuszczenia.
Ciąg dalszy tej historii już w książce, którą można nabyć tutaj:
https://www.empik.com/pozydowskie-niewygodna-pamiec-dobkiewicz-agnieszka,p1463851530,ksiazka-p
13 LIKES
Skomentuj jako pierwszy!