Press "Enter" to skip to content

Dzień, w którym zginęło miasto

Spread the love

26 lipca minęła okrągła 250. rocznica jednego z najważniejszych wydarzeń w dziejach Świebodzic. Historycy dziś nie mają żadnych złudzeń, co do tego, że największą tragedią w dziejach miasta okazał się wielki pożar z 1774 roku.Począwszy od opracowań encyklopedycznych, a skończywszy na obszernych monografiach miasta, każde z tych źródeł wymienia dzień 26 lipca 1774 roku, jako moment zwrotny w dziejach Świebodzic. Cztery godziny dramatu wystarczyły do tego, aby niespełna 1,5-tysięczne miasteczko obrócić w grubą warstwę popiołu.

Pomimo, iż od tamtego tragicznego zdarzenia mija w tym roku 250 lat, to badaczom dziejów Świebodzic do dnia dzisiejszego nie udało się wyjaśnić prawdziwych przyczyn pożaru. Również w zachowanych kronikarskich zapiskach trudno się doszukać winnych tego dramatu. Nic zatem dziwnego, że na temat tego katastroficznego epizodu zrodziło się wiele domysłów i niejasności.

Chyba najwierniejszy obraz wielkiego pożaru pozostawił po sobie autor jednej z najstarszych kronik miasta Johann Friedrich Ernst Würffel, który żyjąc na przełomie XVIII i XIX wieku, mógł jeszcze wiele pamiętać z tamtych lat.

Powszechnie uważa się, że pożar miał swój początek w jednej z oficyn mieszczańskich w Rynku. Było krótko przed godziną 14.00, kiedy to w mieszkaniu, przy zwłokach zmarłego lekarza, dr Johanna Christiana Lindnera, miało dojść do zaprószenia ognia wywołanego przez jedną ze świec postawioną przy katafalku zmarłego. W wyniku spowodowanego przeciągu świeca miała przewrócić się na inne przedmioty, które zajęły się błyskawicznie. W przeciągu paru chwil płonęło już całe mieszkanie, a rozprzestrzeniającym się płomieniom sprzyjała wietrzna i burzliwa pogoda.

Pożary ciasnej zabudowy miasta w dawnych wiekach przynosiły potworne zniszczenia i straty, jeżeli nie udawało się ich ugasić w zarodku. Na obrazie wielki pożar Świdnicy w dniu 12.9.1716 roku. Niestety, nie ma żadnej ikonografii poświęconej wielkiemu pożarowi Świebodzic

Pech chciał, że nieopodal znajdowała się apteka wraz z mydlarnią, w których zgromadzono wszelkiego rodzaju materiały łatwopalne. To oczywiście stanowiło znakomitą pożywkę dla ognia. Szalejąca nad miastem burza wraz z porywistym wiatrem, szybko przenosiła płomienie ognia w kierunku Pełcznicy. Dom po domu, kamienica po kamienicy, wszystko niczym domek z kart, waliło się w obliczu sięgających kilku pięter płomieni. Kronikarze piszą, że ogrom żywiołu był tak wielki, iż ludzie stracili nad wszystkim kontrolę. Wąskie uliczki i drewniana zabudowa miasta nie sprzyjały akcji gaśniczej. Brakowało również wody. Z czasem zaczęły pojawiać się pierwsze ofiary bezlitosnego żywiołu. Dochodziło nawet do tego, żemieszkańcy przedmieść, którzy spieszyli z pomocą w mieście, nie wiedzieli, że w tym czasie ich domy się już paliły.

Cztery godziny wystarczyły do tego, aby całe miasto zostało obrócone w warstwę popiołu i zgliszcz. To spowodowało, że bilans był bardzo tragiczny, zwłaszcza dla architektonicznej zabudowy miasta. W popiele legło 16 budynków publicznych (w tym 3 kościoły, szpital i ratusz), 173 domy prywatne, 12 stodół i 120 oficyn mieszczańskich. Aż dziw bierze, że wśród ofiar znalazło się tylko 5 osób. Niemal wszyscy mieszkańcy miasta zostali bez dachu nad głową. W Świebodzicach zapanował ogólny chaos i dezorientacja. Musiało  minąć wiele czasu, nim życie znów wróciło tu do normy.

Jedna z największych katastrof w historii Świebodzic skończyła się wielką traumą dla wielu mieszkańców miasta. Do dzisiaj jednak nie udało się ostatecznie rozwikłać przyczyn tego dramatycznego wydarzenia. Przez wiele lat badaczom przeszłości tych okolic przyszło brać za pewnik, że powodem pożaru był zwykły przypadek losowy – przeciąg, który spowodował upadek płonącej świeczki.

W 1841 roku – jak podaje Würffel– odnaleziono jednak list napisany przez wdowę po zmarłym doktorze Lindnerze. List ten, z widniejącą  na nim datą, 21 listopada 1774 r., był adresowany do krewnej w Legnicy. Jego treść (podana w Kronice miasta Świebodzice 1220-2010) brzmiała następująco:

Ja mogę chyba słusznie krzyknąć, jak mnie Wszechmocny tak zasmucił. On zabrał mi mojego ukochanego męża. On dopuścił, że mi najbliższy sąsiad dom podpalił i całe miasto przez to legło w popiele. Pan zezwolił na jeszcze więcej, że Ci, którzy nam to zrobili, naszemu domowi przemoc narzucić chcieli. Przecież my wszyscy w domu mamy czyste sumienia, a Ci co nam to zrobili, mam nadzieję, wstyd długo nosić będą. Pan, który mnie zasmucił, będzie mi pomagać i sprawi, że ujawnione będzie, kto te ogromne nieszczęście przygotował.

Z treści tego listu jasno wynika, że największy pożar w dziejach Świebodzic mógł zostać wywołany nie przez przypadek losowy, jak zwykło się tu uważać, lecz przez czynnik ludzki. Zakładając, że odnaleziony list był autentyczny, nie potrafimy dziś odpowiedzieć na pytanie kto podpalił oficynę w Rynku, kim był tajemniczy sąsiad i dlaczego zależało mu na nieszczęściu Państwa Lindnerów? Zapewne tego już nigdy się nie dowiemy. Oprócz różnych wersji przyczyn pożaru, z czasem zaczęły powstawać także legendy związane z przyczynami pożaru. Jedna z nich mówi o tym, że…

Rynek w Świebodzicach przed wielkim pożarem w 1774 roku

Okazać się miało, że prawdziwa przyczyna pożaru została zatajona przed ówczesnym właścicielem miasta – księciem Hochbergiem z Książa. Wielu mieszkańców grodu nad Pełcznicą, obawiając się surowych kar i sankcji za swoją bezmyślność, wolała zmienić tok wydarzeń i przedstawić księciu nieprawdziwą wersję tego najtragiczniejszego w naszych dziejach zdarzenia. Prawda jednak i tak po wielu latach wyszła na jaw. Od dłuższego już czasu tradycją w owym czasie stały się wszelkiego rodzaju zabawy i imprezy, które w połowie każdego roku, tuż przed rozpoczynającymi się żniwami, hucznie obchodzono w świebodzickich karczmach i wyszynkach. Tak też było pamiętnej nocy z 25 na 26 lipca 1774 roku, kiedy to w jednej z karczm, usytuowanej nieopodal kościoła św. Mikołaja, zebrało się zacne towarzystwo. Zaproszono wielu znamienitych gości z miasta i najbliższych okolic. Byli obecni między innymi członkowie Bractwa Strzeleckiego, a nawet miejski skryba, który na tą okazję miał sporządzić chwalebny wiersz. Hulanki i swawole trwały całą noc. Zabawa była tak głośna, że miejscowy proboszcz z pobliskiego kościoła nie mógł przez całą noc zmrużyć oka. Dopiero po świcie, zmęczeni imprezowaniem biesiadnicy, pozasypiali z upojenia na drewnianych ławach i stołach. Spali tak twardo, że nic nie było w stanie ich zbudzić. Wtedy też nastąpił tragiczny finał imprezy. Nagle jedna ze stojących na stole świec przewróciła się. Od niej zajęły się inne przedmioty, które zaczęły się błyskawicznie palić. Nastąpił popłoch. Na wpół przytomne i upojone towarzystwo rzuciło się do ucieczki, pozostawiając za sobą płonącą karczmę. Na jakikolwiek ratunek było już za późno. Wietrzna pogoda sprzyjała rozprzestrzeniającym się płomieniom. Niebawem paliło się już całe miasto. Przerażeni biesiadnicy, bojąc się surowych kar ze strony księcia Hochberga, kazali miejscowemu skrybie sporządzić nieprawdziwy raport na temat przyczyn dramatycznego pożaru. Na szczęście trzeźwość umysłu zachował proboszcz tutejszego kościoła, który całą noc przyglądał się hulaszczej imprezie. Nie zawahał się on opisać w księgach parafialnych prawdziwej przyczyny tego tragicznego zdarzenia, że do tragedii doszło w wyniku pijackiej libacji. Tyle legenda.

Po wypaleniu niemal do cna całego miasta pożar powoli samoczynnie dogasał. Zapewne dopiero wtedy przerażeni mieszkańcy mogli rozpocząć akcję dogaszania zgliszcz i prób ratowania wśród nich tego, co pozostało. Na jakąś skoordynowaną, a przede wszystkim skuteczną akcję gaśniczą nie pozwoliła wcześniej z pewnością siła i gwałtowność żywiołu, panika i brak skutecznych metod walki z takimi żywiołami w tak dużym zakresie. Pamiętać należy, że Świebodzice były miastem prywatnym i mogły obowiązywać w nim inne regulacje przeciwpożarowe niż na przykład w sąsiedniej Świdnicy, chociaż pewne metody i środki walki z pożarami musiały być podobne. Rozporządzenia rady miejskiej dotyczące ochrony przeciwogniowej były wydawane już od średniowiecza, jednak w czasach nowożytnych, a dokładnie w 1702 roku wydany został Regulamin Ogniowy Cesarskiego i Królewskiego Miasta Świdnicy. Jest to dokument o tyle ważny, że zawierał wiele zaleceń, wskazań i wymogów – zapewne powszechnych w ówczesnych czasach, a więc stosowanych także w Świebodzicach, które miały zapobiegać pożarom lub pomagać je zwalczać. Na przykład nakładany był obowiązek czyszczenia kominów przynajmniej dwa razy w roku, materiały łatwopalne wykorzystywane w produkcji rzemieślniczej musiały być składowane w ognioodpornych pomieszczeniach do których nie wchodziło się ze światłem, sprzedaż takich materiałów nie mogła odbywać się po zapadnięciu zmroku, aby płomień świecy nie spowodował ich zapłonu, właściciele domów i warsztatów musieli mieć specjalnie wydzielone miejsca, gdzie składowano bosaki, drabiny i wiadra na wodę, pice alkoholu powinno odbywać się w izbach do tego przeznaczonych, a w stajniach, magazynach czy szopach powinno być zabronione, mieszkańcy zaś sąsiednich kwartałów – nieobjętych pożarem, byli zobowiązani do pomocy w akcji gaśniczej tego kwartału miasta, w którym wybuchł pożar.

Ciekawostką jest, że rada miejska Świdnicy opracowała system nagród dla tych, którzy w beczkach dowozili wodę na miejsce pożaru. Ci, którzy jako pierwsi dostarczyli na miejsce pożaru beczkę wody wypłacany był 1 talar premii, kolejni otrzymywali proporcjonalnie mniejsze kwoty. Podobny system był opracowany dla tych, którzy donosili wodę w wiadrach. Wspomniany regulamin przewidywał także to, że gdyby pożar rozprzestrzenił się na większą część miasta, mieszkańcy mieli obowiązek skupić się na ochronie ratusza, kościołów i ewentualnie innych wskazanych przez radę obiektach, np. arsenału. Dość często stosowana była także metoda wyburzania części zabudowy i robienia przerwy na linii postępu ognia, aby nie mógł się przenosić z jednego domu na drugi. Służyły do tego specjalnie powoływane brygady, złożone z cieśli, murarzy, kominiarzy, kowali i ślusarzy. Powstawanie takich „socjet”, które miały za zadanie walczyć z pożarami nakazywał już w 1743 roku edykt wydany przez nowego władcę Śląska – króla pruskiego Fryderyka II Wielkiego.

Panorama Świebodzic przed pożarem (ok. 1698-1702). A – Przedmieście Bolkowskie i kościół pw. św. Jana; B – Brama Górna (Bolkowska, Kamiennogórska); C – Pałac w Olszanach; D – Zabudowa miejska; E – Ratusz miejski; F – Kościół parafialny pw. św. Mikołaja; G – Brama Dolna (Świdnicka); H – Panorama gór; I – Przedmieście Świdnickie; J – Mury obronne.

Nie wiemy, jak do walki z ogniem przygotowane były Świebodzice i czy wdrożone w życie ewentualne rozporządzenia były przestrzegane. Jedno jest pewne. Żaden ze sposobów i zaplanowanych ewentualnie metod walki nie przyniosła efektu. Świebodzice spłonęły doszczętnie, a gdy ogień dogasł, powracający do miasta mieszkańcy, patrząc na dymiące jeszcze zgliszcza zaczęli zdawać sobie sprawę, jak wielkim zadaniem będzie odbudowa miasta.

Praktycznie całe Świebodzice zamknięte pierścieniem murów obronnych zostało spopielone. Ocalało zaledwie 4 budynki należące do parafii katolickiej oraz 16 drewnianych i 6 murowanych domów prywatnych. Spłonęły kościoły katolicki i ewangelicki, szpital i ratusz, a także około 170 domów, 120 oficyn a także niezliczona ilość stajni stodół itp. Ogień w mniejszym stopniu dotknął przedmieścia, chociaż i tu doliczono się zniszczonych ponad 50 domów i 20 stodół. Oprócz strat materialnych, miasto poniosło ogromne straty związane z dziedzictwem kulturowym. Spłonęło na przykład wyposażenie kościoła pw. św. Mikołaja, sięgające w niektórych przypadkach jeszcze czasów średniowiecznych, czy przebogate archiwum miejskie, w którym były zapewne przechowywane dokumenty związane także z najstarszymi dziejami Świebodzic. Szczególnie ta ostatnia strata była bardzo bolesna, bo dziś brakuje nam tych dokumentów, aby móc w pełni odtworzyć historię miasta. W zakresie archiwów mniejsza hekatomba miała miejsce już w czasach nam współczesnych, kiedy jeden z burmistrzów postanowił wyrzucić na wysypisko wszystkie przechowywane w ratuszu dokumenty, jeszcze z czasów niemieckich. Do dziś można spotkać opowieści, jak niektóre z teczek były ściągane z przyczepy ciągnika, którą wywożono je na wysypisko.

Dość szybko przystąpiono do kosztownej odbudowy miasta, która rozciągnęła się na kilkanaście lat, a w niektórych przypadkach usuwanie skutków pożaru trwało kilka dziesięcioleci. Jedną z pierwszych budowli, którą wzniesiono trzy miesiące po pożarze był tymczasowy, drewniany kościół, który wyposażono między innymi w ołtarz zabrany z Olszan, ambonę ze Szczawna Zdrój oraz wypożyczone od burmistrza miasta Kretschmera, małe, domowe organy – zapewne klawesyn.

Miasto na najpilniejsze potrzeby związane z odbudową domów przeznaczyło z kasy miejskiej ponad 45 tysięcy talarów. Wiele miast śląskich, a także prywatnych osób ofiarowywało datki pieniężne w różnej wielkości, głównie z przeznaczeniem na pomoc dla najbiedniejszych świebodziczan. O ofiarności tych, którzy współczuli świebodziczanom ich tragedii świadczą zapisy w kronice Wurffla, który tuż po pożarze odnotował pierwsze wpłaty na rzecz pogorzelców:

31 sierpnia w prezencie otrzymano pieniądze w wysokości 1476 talarów, 28 srebrnych groszy i 2 fenigów dla zubożałych mieszkańców miasta dotkniętych pożarem.Wyróżnili się tymi darowiznami: Gmina Kamienna Góra – 327 talarów i 24 srebrne grosze, Berlińskie Towarzystwo Dobroczynności – 300 talarów, odwiedzający uzdrowisko Stary Zdrój – 198 talarów, Hans von Buchs z Jeleniej Góry – 265 talarów, hrabia von Schweinitz z Kłaczyny – 80 talarów, hrabiaBehnischa z Olszy – 80 talarów, gmina Mieroszów – 66 talarów 20 srebrnych groszy, senior Ludwig z Jawora – 20 talarów, Heinrich Engemann z Kamiennej Góry – 20 talarów, pacjenci uzdrowiska w Jedliny Zdrój– 29 talarów i 15 srebrnych groszy, Fundacja Krzeszowska – 18 talarów. Pani von Gellhorn z Górnego Mokrzeszowa  przekazała 300 talarów na założenie tymczasowego kościoła, niejaki Elter z Grodziszcza ofiarował 2 dukaty, Sabine Feustel ze Szczawna – 8 srebrnych groszy, chłop Elsnera z Lubomina ofiarował 4 talary na budowę nowego ołtarza. (…)Sąsiednie miejscowości: Pełcznica, Ciernie, Mokrzeszów dostarczały bezpłatnie ofiarom pożaru przez długi czas chleb, mąkę, warzywa, mięso, piwo i pościel. Baronowa von Sandrecky z Niemiec przesłała 10 talarów.Kupiec E. G.Hancko ze Świdnicy zorganizował zbiórkę w stowarzyszeniu kupców, uzyskując w ten sposób uzyskał 208 talarów i 15 srebrnych groszy.

Oprócz finansowej do Świebodzic płynęła także szerokim strumieniem pomoc czysto materialna. Świebodziczanie mogli za darmo brać drewno z lasów na odbudowę, za które płacił hrabia Hans Heinrich V von Hochberg z Książa, słynny księgarz z Wrocławia Johann Korn przysłał 250 książek do nauki dla dzieci, a pewien rzeźnik ze Świdnicy dostarczył całego wołu oraz znaczną ilość piwa. To ostatnie zresztą świebodziczanie już październiku mogli pić z własnego, odbudowanego browaru.

Pewną klamrą zamykającą proces odbudowy miasta i dającą impuls do jego dość intensywnego rozwoju, było ukończenie w 1844 roku (70 lat po pożarze) linii kolejowej łączącej Wrocław ze Świebodzicami i budowa pierwszego dworca kolejowego w Świebodzicach.

Pożar miasta zrobił także wrażenie na królu pruskim Fryderyku II Wielkim, który nakazał oszacować straty i rozpocząć natychmiastową odbudowę miasta. Pomóc miało w tym zwolnienie mieszczan z płacenia podatków do królewskiej kasy na okres sześciu lat. Jesienią 1775 roku, odbudowanych było już 29 domów za blisko 30 tysięcy talarów. Rozpoczęto także odbudowę kościoła parafialnego. Dopiero dwa lata po pożarze, w lipcu 1776 roku położono kamień węgielny pod kościół ewangelicki (dziś pw. św. Piotra i św. Pawła). Na jesień tego roku gotowych było także kolejnych 37 domów, za sumę blisko 40 tysięcy talarów. W 1780 roku zakończono budowę następnych 35 domów za kwotę 24 tysięcy talarów. W sumie w ciągu sześciu lat od pożaru miasta wybudowano około 100 nowych domów.

Wraz z odbudową domów postępowała także budowa obiektów religijnych i publicznych. W sierpniu 1781 roku na budynku ratusza zamontowano zegar, a już w październiku odbyło się w nowym ratuszu pierwsze posiedzenie rady miejskiej.

W latach 1781-1782 tempo odbudowy zwolniło. Wybudowano tylko 21 domów, a odwiedzający miasto przejazdem Fryderyk II dziwił się, dlaczego do tej pory nie odbudowano w mieście szpitala. Wojny napoleońskie, które przetoczyły się przez ziemię świebodzicką na początku XIX wieku spowolniły proces odbudowy miasta. Dopiero w 1811 roku zakończono budowę kościoła katolickiego, a w 1818 roku w kościele ewangelickim wykonano zakrystię.

Próbowano także wprowadzić oświetlenie ulic, ale nie zdołano tego przeprowadzić ze względu na brak funduszy w kasie miejskiej. W 1832 roku w mieście znajdowało się już blisko 200 nowych domów, Świebodzice miały więc ich już więcej niż w pamiętnym 1774 roku. Jakkolwiek pożar z 1774 roku okazał się dla miasta tragedią, w pewnym sensie był także jego wyzwoleniem. Zniszczenie tkanki miejskiej pozwoliło miastu na wyrwanie się z okopów jeszcze średniowiecznego pierścienia murów i w dużym stopniu przyśpieszenie jego nowoczesnego rozwoju.Pewną klamrą zamykającą proces odbudowy miasta i dającą impuls do jego dość intensywnego rozwoju, było ukończenie w 1844 roku (70 lat po pożarze) linii kolejowej łączącej Wrocław ze Świebodzicami i budowa pierwszego dworca kolejowego. Miasto, które podniosło się z gruzów jak Feniks z popiołów weszło na drogę szybkiego rozwoju.

Rafał Wierzyński & Andrzej Dobkiewicz

12 LIKES

Skomentuj jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mission News Theme by Compete Themes.