Na jednej z archiwalnych stron internetowych odnaleźliśmy niezwykle ciekawy raport zachodnich służb wywiadowczych, napisany na podstawie wspomnień i relacji anonimowej świdniczanki, która opisuje sytuację na rynku mięsnym Świdnicy w latach 50. XX wieku. To niezwykle ciekawy i sugestywny opis problemów z wędlinami i z mięsem jakie dotknęły Polskę na początku lat 50., ale także ciekawe studium społecznych zachowań mieszkańców Świdnicy w tych latach. Poprzednie części opracowania można przeczytać tutaj: Walka o mięso 1950-1951. Niezwykła relacja anonimowej świdniczanki (cz. 1), Walka o mięso 1950-1951. Niezwykła relacja anonimowej świdniczanki (cz. 2)
Raport: Dostawy mięsa w Świdnicy (2)
Zaraz po opublikowaniu ogłoszenia o wprowadzeniu kartek na mięso, wszystkim sprzedawcom nakazano rejestrowanie kartek w następną niedzielę. Liczbę klientów rozdzielono tak, że każdy sklep musiał obsłużyć 3.500 osób. Rejestracja kartek musiała być dokonywana przez sprzedawców w niedzielę od 8 do 22, a klientom przypisano stały dzień tygodnia, w którym mieli się pojawić, aby nie trzeba było już czekać i aby stale rosnące kolejki zniknęły. Pierwsi ludzie przyszli, jak powinni, w poniedziałek; nie było żadnych informacji. Sprzedawczyni – nie mając zielonego pojęcia, czy to prawda, czy nie – obiecała im mięso na następny dzień. We wtorek mięsa brakowało nie tylko dla klientów poniedziałkowych, ale także dla klientów wtorkowych. W środę wydarzyło się to samo, co poprzednio; nie było ani mięsa, ani wyjaśnień.
Ludzie zaczęli znowu spędzać niezliczone godziny każdego dnia przed sklepem i byli coraz bardziej podejrzliwi i podekscytowani. Potem, w sobotę, w końcu nadeszło długo oczekiwane mięso, zapewniając tylko niewielkiej liczbie czekających przydział mięsa. Dostawa składała się z ok. 120 kg wołowiny, ok. 100 kg wieprzowiny i cielęciny oraz ok. 50 kg boczku. Ludzie przekonali się, że ich jedyną nadzieją jest „czekać i uważać, w przeciwnym razie nie dostaniemy nawet tego, co nam się należy na kartki”. Sprzedawczyni ze sklepu Nr 6 otrzymała pozwolenie na sprzedaż tylko ciężko pracującym robotnikom, po pół kg mięsa i 250 g boczku na osobę. W ten sposób obsłużono maksymalnie 180 osób. Pozostali poszli do domów z pustymi rękami. Od tego momentu ludzie zaczęli czekać na mnie, chowając się w wejściach do domów, aby być pierwszymi w kolejce, gdyby faktycznie dostawa dotarła. Ponieważ na polach dopiero zaczynał się sezon okopowy [od red. wykopki ziemniaków] milicja wykorzystała tę sytuację, tak jak czyniła to już wcześniej. Zabierali czekających ludzi do ciężarówek i wywozili ich na pola do pracy, aby w ten sposób nauczyć ich dyscypliny, oduczyć ich stania w kolejkach i usunąć z ulic widmo ciężkich czasów.
Te kroki podjęte przez władze rzekomo mające na celu wnieść spokój i porządek, miały wręcz odwrotny skutek. Ludzie wpadli w histerię i zdarzyło się nawet, że sklepy mięsne były oblegane. Miesiące wrzesień i październik, a także sierpień 1951 poprzedzający wprowadzenie kartek żywnościowych, były najbardziej krytycznym okresem. Różne incydenty, które miały miejsce w trakcie mojej pracy w ostatnich miesiącach 1951 roku, były dość typowe dla ogólnej sytuacji.
15 września 1951 roku, w dzień wypłaty, nadjechał długo oczekiwany wóz z mięsem. Ludzie czekali na tę dostawę cały tydzień i gdy zobaczyli wyładowane tylko trzy schaby wieprzowe, cztery boczki wieprzowe, dwa karczki, około 5 kg nóżek i około 22 kg słoniny, jeden z czekających krzyknął: „Co, to wszystko? Chcecie tym wyżywić ponad 3.000 osób?” Nie wiem, czy to była rzeczywiście cała dostawa dla dzielnicy wokół sklepu Nr 6. Potem wszystko działo się bardzo szybko. Jeden z konwojentów rozładowujących towar, mężczyzna o nazwisku Śledziak, zastępca sekretarza partyjnego w spółdzielni, odważył się odpowiedzieć: „Jeśli wam mało, to prokurator może dać jeszcze”. Takich rzeczy ludzie nie lubią słuchać, zwłaszcza gdy są głodni. Natychmiast dostał w ucho z jednej strony. Kilku innych mężczyzn zaczęło go bić i po kilku sekundach dostał porządne lanie. Drugi mężczyzna w ciężarówce miał problem z odprowadzeniem go w bezpieczne miejsce. Kierowca dodał gazu i auto zniknęło ze Śledziakiem i co gorsza – z mięsem. Ludzie przed sklepem byli wściekli. Wtedy sprzedawczyni, zwabiona hałasem, wyszła ze sklepu i zapytała, co się dzieje, krzyknęli na nią, żeby trzymała język za zębami, ponieważ również należała do tej „przeklętej kliki”. Nic, co mogła powiedzieć, nie pomogłoby uspokoić podekscytowanych ludzi, a jeden z czekających mężczyzn, który był całkiem pijany, w końcu wszedł do sklepu, wziął siekierę do mięsa i rozbił okno. Natychmiast pojawili się inni, którzy chcieli dać upust swojej wściekłości. Po kilku minutach sklepu nie dało się rozpoznać: okna były rozbite, dwa stoły pokryte marmurem rozbite, nawet głośnik radia, który oczywiście był w sklepie, został zerwany i rozbity. Po alarmie podniesionym przez Śledziaka pojawił się przewodniczący POP [od red. Podstawowej Organizacji Partyjnej] Krzemiński, a gdy zobaczył, co się dzieje w sklepie, wezwał milicję. Sklep wkrótce został otoczony i wiele osób, w tym kobiety i dzieci, zostało zabranych. Podobno dwaj zniknęli – 12- i 14-letni synowie pewnego Jankowskiego, pracownika warsztatu wagonów kolejowych. Część z zabranych osób rzekomo nie była już widywana przez ekspedientkę. Ona sama próbowała jedynie zachować swoje kartki na mięso podczas zamieszek i wydostać się ze sklepu. Po zamieszkach została przesłuchana przez milicję i przetrzymywana do północy. Od tego czasu traktowano ją z podejrzeniem, ponieważ, jak jej powiedziano prosto w twarz, „podżegała lud”.
Podczas dwóch lat pracy ekspedientki w sklepie Nr 6 miała ona dobrą okazję do obserwowania ludzi, których obsługiwała. Odkryła, że nawet ci, którzy na początku kryzysu mięsnego byli nadal cisi i gotowi do pomocy i którzy chętnie zgodzili się przyjąć mniejszą porcję mięsa, aby umożliwić innym czekającym również coś kupić, stawali się coraz agresywniejsi.
Podczas gdy na początku żartowano tu i ówdzie i od czasu do czasu można było usłyszeć śmiech, pod koniec 1951 roku atmosfera stała się prawie nie do zniesienia. Kłótnie, często kończące się bójkami, zdarzały się coraz częściej. Powodem kłótni był zawsze „obowiązek” przed sklepami: „pod żadnym pozorem nie ustępować miejsca w kolejce”. Gdyby zdarzyło się, że podczas oczekiwania matka musiała opuścić swoje miejsce w kolejce na pół godziny, aby zająć się dzieckiem, zawsze musi sobie uświadomić, że chociaż na pewno zarezerwowała to miejsce, inni, którzy przyszli później i nie widzieli jak odchodzi, podniosą piekło, obrażając ją i przeklinając. Dość często widuje się dzieci w kolejkach. Wciskając je w kolejki, czyni się zarezerwowane miejsce „bardziej bezpiecznym” dla nieobecnej matki.
Dawniej ludzie całkiem naturalnie dawali pierwszeństwo inwalidom lub kobiecie w ciąży. Dziś jest to zupełnie niemożliwe. Dziś wszyscy uważają się za niedożywionych, a każdy kto jest bliżej lady, jest uważany za osobę, która chce okraść innych z jedzenia, za kogoś z kim trzeba walczyć. Kobiety w ciąży mają pierwszeństwo tylko wtedy, gdy pokażą zaświadczenie lekarskie. Lekarz musi dokładnie zbadać kobietę w ciąży i stwierdzić, że czekanie może jej zaszkodzić. Nie wszystkie przyszłe matki otrzymują jednak niezbędne zaświadczenie. Kobiety w ciąży tworzą specjalną kolejkę, jedna z nich jest obsługiwana po pięciu innych klientach.
Skoro ludzie spędzają tak dużą część swojego czasu w kolejce, sprzedawczyni mogła być świadkiem całego ludzkiego życia. Aby zilustrować tę tezę, przytoczyła dwa następujące zdarzenia.
Niedługo po wprowadzeniu przydziałów mięsnych do sklepu weszła kobieta w zaawansowanej ciąży i poprosiła, aby obsłużono ją bez kolejki, na co pozostali odpowiedzieli uszczypliwymi i sarkastycznymi uwagami. Zapracowana sprzedawczyni poczuła do niej litość i poprosiła, aby usiadła na krześle obok niej, mając nadzieję, że będzie mogła obsłużyć ją niezauważona. Po długim oczekiwaniu kobieta w ciąży zaczęła być niespokojna i spadła z krzesła na podłogę najwyraźniej w bólach porodowych. Zanim bardzo zajęta sprzedawczyni zdążyła zorientować się w sytuacji, za ladą zaczęli się kręcić mężczyźni. Karetka przyjechała, gdy poród był jeszcze w toku, a dziecko urodziło się w drodze samochodem do szpitala. Ten incydent miał pewne konsekwencje dla ekspedientki. Komisja sanitarna stwierdziła, że plamy powstałe w wyniku porodu nie zostały usunięte przez godzinę. Zapłaciła ona grzywnę w wysokości 150 zł, rozłożoną jednak na trzy miesiące.
Krótko przed Bożym Narodzeniem 1951 roku do sklepu wszedł starszy mężczyzna. Był to 65-letni Julian Pniak ze Świdnicy, który właśnie wyszedł z więzienia po kilku latach. Poprosił czekających, aby zrobili wyjątek i najpierw obsłużono jego, ponieważ czuł się bardzo źle. Otrzymał tylko odpowiedź: „Z przyjemnością, ale po mnie”. Mężczyzna siedział na krześle obok ekspedientki, a gdy w końcu wzięła jego bony żywnościowe, zważyła mięso i poprosiła o pieniądze, mężczyzna wstał i natychmiast upadł na podłogę. Zmarł w sklepie na oczach wszystkich czekających.
Typowe dla uczuć ludzi czekających na siebie nawzajem, jest ich podejście do dystrybucji towarów sprzedawanych bez kartek. Kości można było sprzedawać bez kartek w dowolnej ilości. Nie zdarzało się często, aby kości były w takich ilościach, żeby każdy mógł dostać więcej niż kilogram. Wtedy życzliwie sprzedawczyni pytała: „Czy mam dać każdemu po ½ kilograma?” Zanim sytuacja z mięsem stała się tak zła, ludzie brali tylko tyle, ile potrzebowali i często byli gotowi wziąć mniej, aby każdy dostał swoją część. Później każdy chciał jak najwięcej, nie zwracając uwagi na innych, jakby każdy dodatkowy kilogram kości decydował o ich istnieniu.
Aby poprawić zaopatrzenie w mięso, pod koniec 1951 roku wprowadzono na rynek dziczyznę, która jednak była sprzedawana na kartki, podobnie jak wołowina i wieprzowina. Jednak przeważnie dziczyzna ta była dostarczana nieświeża, więc otrzymywałam wiele skarg. Na początku próbowałam nakłonić zastępcę sekretarza POP Śledziaka, aby coś z tym zrobił, ale zawsze otrzymywała tę samą cyniczną odpowiedź: „Och, cóż, robaki… weź łyżkę i ustaw je ładnie obok siebie, tobie też będzie smakowało”.
Dystrybucja zepsutej dziczyzny trwała, aż w końcu kobieta poszła do tzw. komisji specjalnej i pokazała im zgniłe mięso. Mięso zostało zabrane ze sklepu i według sprzedawczyni przeznaczone do wyrobu kiełbasy, do której wykorzystano wszelkie inne, nieużyteczne rodzaje mięsa, w tym mięso końskie i mięso z tzw. „taniej jatki”.
Termin „tania jatka” został „wynaleziony” jakiś czas temu i początkowo odnosił się do sklepów dla tych, którzy nie mogli sobie pozwolić na drogie mięso. W latach 1947-1948 można było kupić to mięso w Świdnicy bezpośrednio w tych rzeźniach po obniżonych cenach. Dziś ceny są nadal znacznie niższe niż w przypadku mięsa reglamentowanego i można dostać dowolną jego ilość bez kuponów.
Mięso to pochodzi od zwierząt, które musiały zostać ubite i trafia na rynek surowe lub półgotowane. Według sprzedawczyni, te „tanie jatki” zostały otwarte już w 1949 roku. Dziś stanowią ratunek dla wielu rodzin, zwłaszcza tych z kilkoma dorastającymi dziećmi. Mięso z „taniej jatki” należy jednak spożywać z dużą ostrożnością, ponieważ może powodować wiele chorób. Aby uniknąć odpowiedzialności, przepisy zezwalają na sprzedaż tego mięsa tylko na podstawie oświadczenia podpisanego przez kupującego, że bierze on na siebie wszelką odpowiedzialność wynikającą z takiego zakupu. Dostaje kartkę papieru: „Mięso zakupione w dniu… „ i musi na niej złożyć swój podpis.
W Świdnicy są dwa sklepy, które sprzedają wyłącznie takie gorsze mięso. W sierpniu 1951 roku kobieta o nazwisku Anna Półtorak kupiła dla siebie i swoich dzieci wieprzowinę, która była podobno gorszej jakości. Matka przeżyła zatrucie, ale dwoje dzieci, dziewczynka w wieku około 8 lat i chłopiec w wieku 6 lub 7 lat zostało zabranych do szpitala, gdzie oboje zmarli. Pogrzeb odbył się 17 sierpnia 1951 roku. Pani Półtorak, która musiała sama zajmowała się dziećmi, ponieważ jej mąż – według niej – przebywał w więzieniu z „powodów politycznych”, mieszkała przy ulicy Teatralnej 10.
Kilogram mięsa nadającego się na rosół kosztuje normalnie 6,90 zł na przydział, w „taniej jatce” 2,50-3,50 zł, a kilogram wieprzowiny 4 złote.
W dniach 6-15 grudnia 1951 roku sprzedawczyni zajęła miejsce kolegi na urlopie ze sklepu Nr 12, sprzedającego wyłącznie mięso końskie. Sklep ten jest również członkiem spółdzielni mięsnej w Świdnicy i znajduje się na rogu ulic Nowotki i Łukowej [od red. błędna lokalizacja]. W poniedziałek jednego tygodnia dostarczono tu 150 kg kaszanki. We wtorek, w piątek i czwartek dostarczono 560 kg mięsa końskiego, a w piątek i w sobotę dostarczono 300 kg kiełbasy końskiej. Płuca i serca koni są również sprzedawane w tym sklepie. Tłum w tym sklepie jest większy niż w tych w których sprzedają mięso na kartki. „Tani sklep” znajduje się też przy ulicy Daszyńskiego [od red. obecnie ulica Komunardów] i jest znany jako Nr 17.
Ceny mięs i kiełbas: 1 kg kiełbasy końskiej – 17 zł, 1 kg mięsa końskiego – 4,9 zł, 1 kg kaszanki – 2,5 zł.
Cdn.
Opr. Andrzej Dobkiewicz (Fundacja Idea)
Opracowanie powstało w ramach projektu w otwartym konkursie Starostwa Powiatowego w Świdnicy na realizację zadań publicznych w zakresie kultury, sztuki, ochrony dóbr kultury i dziedzictwa narodowego oraz krajoznawstwa.
10 LIKES
Skomentuj jako pierwszy!