Na jednej z archiwalnych stron internetowych odnaleźliśmy niezwykle ciekawy raport zachodnich służb wywiadowczych, napisany na podstawie wspomnień i relacji anonimowej świdniczanki, która opisuje sytuację na rynku mięsnym Świdnicy w latach 50. XX wieku. To niezwykle ciekawy i sugestywny opis problemów z wędlinami i z mięsem jakie dotknęły Polskę na początku lat 50., ale także ciekawe studium społecznych zachowań mieszkańców Świdnicy w tych latach. Pierwszą, wprowadzającą część opracowania można przeczytać tutaj: Walka o mięso 1950-1951. Niezwykła relacja anonimowej świdniczanki (cz. 1).
Raport: Dostawy mięsa w Świdnicy (1)
Kryzys w dostawach mięsa stał się całkiem oczywisty na początku 1950 roku. Mięso stawało się coraz rzadsze i droższe z dnia na dzień, tak że na krótko przed reformą walutową kilogram boczku kosztował 450 złotych, a ludzi, którzy mogli sobie na niego pozwolić, było coraz mniej. Nawet w tym czasie zdarzały się tygodnie, kiedy sklepy były puste.
Około maja 1950 roku zaobserwowano pierwsze kolejki na Dolnym Śląsku. Od tego czasu dystrybucja mięsa stawała się z dnia na dzień mniejsza, a kolejki ludzi czekających na mięso stawały się coraz dłuższe. W tym czasie sprzedawcy otrzymali ścisłe polecenie, aby sprzedawać tylko pół kg mięsa na osobę, tłuszcze takie jak boczek i smalec tylko 250 g. Nawet tania i znana w Polsce kaszanka sprzedawana była tylko po jednym kg na osobę.
Z biegiem czasu coraz więcej przedsiębiorstw prywatnych upaństwowiono, tak że na początku lat 50. w Świdnicy nie było już prywatnych sklepów tego typu. Wszystkie zostały członkami tzw. „Spółdzielni Pracy Rzeźniczo-Wędliniarskiej” [od red. właściwie nazywała się Rzeźniczo-Wędliniarska Spółdzielnia Pracy i Użytkowników i miała siedzibę przy ulicy Kazimierza Pułaskiego 20]. Jeden z takich sklepów w Świdnicy nosi nazwę Nr 6 i znajduje się przy ulicy Westerplatte 42. Wszystkie upaństwowione sklepy są ponumerowane.
To duże pomieszczenie o powierzchni 20 metrów kwadratowych Ściany są wyłożone kafelkami aż do górnej części framugi drzwi. Ściany powyżej były pierwotnie bielone, dziś są nakrapiane na szaro od brudu i czarne od plamek much. Muchy i szczury są stałymi i uciążliwymi towarzyszami jedynej sprzedawczyni, która jest również kierowniczką i sprzątaczką. Jeśli chce utrzymać swój sklep w czystości, jak wymaga Komisja Sanitarna (która przeprowadza kontrole co kilka dni), musi kupić za własne pieniądze ścierki, mop i wiadro, a także sama musi przynieść wodę, ponieważ w sklepie jej nie ma. Codziennie prosi ludzi z domu przy Westerplatte 42 o wodę, co oczywiście powoduje znaczne niedogodności dla sąsiadów i jest raczej żenujące dla niej samej.
Fartuch ekspedientki musi być absolutnie czysty, to jednak od niej zależy, jak będzie go utrzymywała w czystości. Żadne prośby ekspedientki do spółdzielni o drugi fartuch do przebrania, nie przyniosły skutku. Zawsze otrzymywała tę samą odpowiedź: „Prać wieczorem, zakładać rano”. Ekspedientka w sklepie Nr 6 dostała drugi, biały fartuch, płacąc 78 złotych z własnej, niskiej pensji. Rachunek, który przedstawiła w biurze głównym, nie został zapłacony.
Ale kiedy obsługiwała klientów bez białej czepki przepisanej przez Komisję Sanitarną i kiedy na mięsie znaleziono jej włosy, musiała zapłacić grzywnę w wysokości 15 złotych. Czapek spółdzielnia nie dostarczała. Od tego czasu sama musiała zdobyć białą szmatkę, aby zapobiec wypadaniu włosów. Jedyną rzeczą, jaką otrzymała od spółdzielni po wielu prośbach, była fumigacja sklepu w grudniu 1951 roku w celu zniszczenia jaj much. Zaraz po tej fumigacji dostarczono solony boczek, który po kilku godzinach tak mocno śmierdział gazem, że klienci go zwrócili. Cała dostawa musiała zostać odebrana przez Spółdzielnię na polecenie Komisji Sanitarnej. Następnie sklep został „zagazowany”. Nie tylko pomieszczenie do handlu, ale także sprzedawczyni śmierdziała gazem. Klienci, którzy czekali, zniesmaczeni silnym zapachem, podejrzliwie patrzyli na dziewczynę, która ich obsługiwała i powiedzieli: „Tak mocno pachniesz i tymi rękami chcesz nas obsługiwać?” Sprzedawczyni, która często musiała wykonywać różne inne brudne prace, wróciła prosto do sprzedaży mięsa, nie mając możliwości umycia rąk. Jej prośby o dostarczenie jej jakiegoś środka dezynfekującego, aby mogła szybko umyć ręce, zostały zignorowane.
Praca sprzedawczyni, jak sama stwierdza, była ciągłą walką pomiędzy regulaminem i wymaganiami komisji sanitarnej, a nieustannym ich przestrzeganiem przez spółdzielnię. Komisje, jak i biuro główne spółdzielni miały osobne rozkazy „z góry”, które w długich i pokręconych ścieżkach biurokracji zostały rozdzielone. Ostatnia w kolejce była sprzedawczyni, płacąca grzywny i zbierająca oskarżenia.
Dwukrotnie UB [od red. Urząd Bezpieczeństwa] przeprowadził z nią przyjacielską, ale ostrzegawczą rozmowę, ponieważ rozmawiała zbyt swobodnie z klientami o dystrybucji mięsa. Według władz ludzie przed sklepami mają być uważani za niebezpieczną bandę. Im mniej wiedzą, tym mniej szkód mogą wyrządzić. „Brak informacji o dystrybucji mięsa” stało się hasłem wbijanym sprzedawczyniom. Każde spotkanie ze spółdzielnią miało na celu wyjaśnienie sprzedawczyniom następujących rzeczy: „Żadnych rozmów z klientami”. Jedyne, co wolno im było powiedzieć ludziom czekającym od rana do nocy, to: „Oczekujemy mięsa za chwilę”, „Przyjdź trochę później”, „Nie wiem”. Sprzedawczyni lepiej, żeby nie litowała się nad ludźmi czekającymi w deszczu i zimnie i nie szeptała im: „Tracicie czas, dzisiaj na pewno nic nie przyjdzie”. Musiała zawsze zakładać, że jakiś powiernik UB to usłyszy i przekaże dalej.
Niezależnie od tego, czy było mięso czy nie, sklep musiał być otwarty od 8 do 12 i od 14 do 19. Jednakże sprzedawczyniom surowo zabraniało się pozwalać ludziom czekać w sklepach. W deszczu i zimnie muszą czekać na zewnątrz lub – jak jest najczęściej wymagane – iść do domu. Co w tym czasie robi sprzedawczyni, nie ma znaczenia. Lepiej jednak, żeby nie siedziała, tylko cokolwiek robiła.
Oprócz utrzymywania sklepu w czystości ma ona inną – według partii bardzo odpowiedzialną – funkcję. Sprawić, by jej sklep był jak najbardziej „przyjazny”. Najlepiej zrobić to, dekorując okno wystawowe.
Dopóki w Świdnicy istniały prywatne sklepy, ich wygląd zewnętrzny przypominał przechodniom o ich pierwotnym przeznaczeniu. Witryny były pełne mięsa. Stopniowo to się skończyło, dziś okna sklepów mięsnych zdobią wizerunki Stalina, Bieruta i Rokossowskiego. Dwóch ostatnich po obu stronach wielkiego Stalina. Te trzy wizerunki znajdują się w każdym oknie spółdzielni i są ozdobione czerwonymi i biało-czerwonymi papierowymi flagami. Niektóre okna, aby pokazać, że są to naprawdę nadal sklepy mięsne, mają kilka „kiełbasek owiniętych w srebrny papier, które są oczywiście drewnianymi atrapami. To, jak każda sprzedawczyni chce ozdobić swoje okno, pozostawia się jej uznaniu. Może – jak to robi bardzo sprawna i ambitna pani Szewczyk w sklepie Nr 3 przy ul. Kazimierza Pułaskiego – przynieść swój własny dywanik i położyć go w oknie. Można tak, jak zrobiła to wyżej wspomniana pani Szewczyk, zrobić na dywaniku „gniazdo” dla gołębi pokoju. Można też powiesić tak lubiane hasło Planu 6-letniego oraz jak pani Szewczyk przynieść zieloną roślinkę ze swojego domu i postawić ją obok wielkiego Stalina. Często się to opłaca, jak pokazuje przykład pani Szewczyk, która otrzymała nagrodę w wysokości 150 złotych za najlepsze okno spółdzielni w niedawne Święto Narodowe.
„Nie miałam żadnego dywanika, a po drugie, zostawiłabym go w domu; wystarczy, że owinę kiełbaski czerwonym papierkiem” – oświadczyła ekspedientka. Poza tym, po co to dekorowanie, skoro pewnego dnia, gdy weszłam do sklepu, ludzie stojący już na zewnątrz zwrócili mi uwagę na szczura. Najwyraźniej wyszedł z małej szafy pod oknem i nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Nic nie robi się przeciwko tej szczurzej pladze.
Ale nie sądźcie, że wszystkie okna wystawowe w Świdnicy tak wyglądały. Były takie w których można było zobaczyć prawdziwe towary – masło, olej, kiełbaski. W innych sklepach spożywczych było co najwyżej kilka opakowań substytutów kawy i trochę margaryny, ale za to mnóstwo gołąbków pokoju z papieru. Te sklepy, o których mówię, te z tak skąpymi artykułami na wystawie, nie są dla każdego. Tam wystarczy pokazać specjalny dowód osobisty. Ludzie w Świdnicy wiedzą, że tylko ludzie z UB mogą kupować mięso na ulicy Łukowej, a żywność i ubrania na ulicy Marksa, ale nieznajomi, którzy idąc od strony dworca przechodzą ulicą Łukową, często dają się nabrać i zwabieni wystawionymi towarami, wchodzą do środka, żeby kupić. Potem są zaskoczeni, gdy zamiast towaru dostają pytanie: „Czy masz certyfikat upoważniający cię do kupowania tutaj?”
Zanim wprowadzono bony mięsne, co tydzień dostarczano od 50 do 80 kg różnego rodzaju mięsa. Dostawa ta zawsze odbywała się w piątki i soboty, podobnie jak około 20 kg kiełbasy. W pozostałe dni sklep był pusty. Czasami na początku tygodnia pojawiał się niewielki przydział 10 kg kaszanki lub kości, „aby oszukać ludzi”. Łącznie do sklepu trafiało maksymalnie 120 kg mięsa tygodniowo. W ciągu 1950 roku kolejki czekających ludzi stawały się coraz dłuższe, tak że w połowie 1951 roku przed sklepami czekało zawsze około 100-120 osób. Klienci przyzwyczaili się do obserwowania sklepów jak jastrzębie, członkowie rodzin zajmowali sobie nawzajem miejsca w kolejkach, aby nie przegapić najmniejszej dostawy.
1 września 1951 roku wprowadzono kartki na mięso i wielu miało nadzieję, że rozwiąże to problem z mięsem. Nic takiego się nie wydarzyło; przynajmniej w Świdnicy zaopatrzenie w mięso na kartki zakończyło się fiaskiem, od pierwszego dnia wywołując panikę wśród ludzi, którzy spodziewali się czegoś wręcz przeciwnego. Zamiast oczekiwanych regularnych dostaw, mięso zniknęło całkowicie.
Cdn.
Opr. Andrzej Dobkiewicz
Opracowanie powstało w ramach projektu w otwartym konkursie Starostwa Powiatowego w Świdnicy na realizację zadań publicznych w zakresie kultury, sztuki, ochrony dóbr kultury i dziedzictwa narodowego oraz krajoznawstwa.
7 LIKES
Kawał z tych czasów:
– Czym różnił się sklep mięsny przed wojną i teraz?
– Przed wojną było napisane „Rzeźnik” i było widać mięso i wędliny, Teraz jest napisan „Mięso i wędliny” i widać rzeźnika.