Podczas II wojny światowej w więzieniu w Świdnicy przetrzymywany był brytyjski obywatel Peter Denis Hassall. Pozostawił on niezwykłe wspomnienia ze swojego uwięzienia w ówczesnym Schweidnitz. Ból, cierpienie i dramat młodego Anglika nie przeszkodził mu dokonywać bacznych obserwacji, otaczającej go rzeczywistości. Jego wspomnienia to niezwykle cenny przyczynek do historii Świdnicy w latach II wojny światowej. Skąd Brytyjczyk wziął się w odległej Świdnicy? Pierwszą część artykułu można przeczytać tutaj: „Nacht und Nebel” (cz. I).
***
12 czerwca 1942 r. Peter Denis Hassall i jego przyjaciel Maurice Gould zostali dołączeni do grupy 50 francuskich więźniów i wysłani do więzienia w Trewirze, gdzie spędzili noc. Następnego dnia zostali odtransportowani na stację kolejową i przewiezieni do obozu specjalnego SS-Sonderlager Hinzert koło miejscowości Hinzert-Pölert w Nadrenii-Palatynacie na terenie Niemiec. Spędzili tu sześć tygodni, bici i torturowani oraz pędzeni do 12-godzinnnej pracy przy głodowych racjach żywnościowych. 24 lipca 1942 r. Peter i Maurice razem z setką innych więźniów, którzy nie mieli jeszcze 20 lat, zostali przetransportowani 50 km na północ do miejscowości Wittlich, gdzie zostali umieszczeniu w ciężkim więzieniu i zatrudnieni w fabryce koszy. Maurice, który jeszcze w Hinzert był okrutnie torturowany, w Wittlich z powodu głodu i wyczerpania pracą oraz wilgoci panującej w fabryce zaraził się gruźlicą i zmarł 1 października 1943. Z trójki młodych uciekinierów z wyspy Jersey żył więc jeszcze tylko Peter Denis Hassall, który w Wittlich przebywał aż do marca 1944 r. Wtedy przyszedł rozkaz z Gestapo w Trewirze, aby przetransportować go do ówczesnego Breslau, czyli Wrocławia. Tutaj przebywał w więzieniu do 1 czerwca 1944 r., kiedy to rozpoczął się jego proces przed sądem specjalnym. 25 miesięcy po uwięzieniu na wyspie Jersey! Został uznany winnym szpiegostwa, a koronnym dowodem były materiały – zdjęcia i plany, które znaleziono przy nim podczas jego ucieczki. Peter Denis Hassall został skazany na 4 lata więzienia. We wrocławskim więzieniu przebywał do 26 lipca, kiedy został zabrany do więzienia w Świdnicy (Schweidnitz).
Oddajmy teraz głos samemu Hassallowi, który tak wspominał te dni…
Na szczęście Bóg uśmiechnął się tego dnia. Byliśmy ostatnimi, którzy dowiedzieli się o Jego Boskiej interwencji, a która została nam przekazana dopiero po ponownym wydaniu naszych cywilnych ubrań. Gdy czekaliśmy na transport do Gross-Rosen, przyszedł do nas dyrektor więzienia i powiedział nam, że zmieniliśmy cel podróży i że jedziemy do Strafgefängnis, czyli więzienia o zaostrzonym rygorze w Schweidnitz (obecnie Świdnica w Polsce), czterdzieści kilometrów na południe od Breslau. Słowo „więzienie” było dobrą wiadomością, ponieważ oznaczało dłuższe życie, gdyż zamiast drutu kolczastego, chronić nas miały cztery ściany. Pozostaliśmy jednak niespokojni, wiedząc, że Niemcy są skłonni do oszustw i żartów, ale kiedy pojawiła się grupa zielonych mundurów Schupos (od red. policjantów), odetchnęliśmy z ulgą. Mieliśmy nadzieję, że uratujemy życie. 26 lipca wyruszyliśmy pieszo do Schweidnitz.
Robiliśmy wolne postępy z powodu tysięcy niemieckich uchodźców i pojazdów wojskowych. Musieliśmy spędzić koszmarną noc na zewnątrz w deszczu, a następnego ranka zostaliśmy wsadzeni do policyjnych ciężarówek i przewiezieni do miejscowości Schweidnitz, zaledwie kilka kilometrów od granicy czechosłowackiej. Widząc pierwszy raz więzienie, szybko zrozumieliśmy, że będzie ono brudne i źle zarządzane, a kiedy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy, że było takie samo, jak wszystkie niemieckie więzienia. Tak jak podejrzewaliśmy było bardzo brudne. Było ono więzieniem o zaostrzonym rygorze, co oznaczało, że nie było tu ciężkiej pracy (od red. chodziło zapewne o szczególne pilnowanie więźniów i uniemożliwienie im ewentualnych ucieczek). To była dobra wiadomość, ponieważ reżim pracy nie był tu zbyt brutalny. Jedno spojrzenie na strażników powiedziało nam, że cierpią na syndrom „nadchodzą Rosjanie”. Po przeliczeniu, zabrano nam cywilne ubrania, przeczytano nam regulamin i wsadzono nas do cel więziennych. Niektóre cele były duże i mieściły od sześciu do ośmiu NN, podczas gdy inne miały standardowy rozmiar i mieściły trzech lub czterech NN. Stanowiło to określone zagrożenie dla zdrowia, ponieważ niektórzy z naszych przyjaciół mieli gruźlicę, a to oznaczało, że wkrótce będzie więcej przypadków gruźlicy, ponieważ władze Schweidnitz nie poddały nas kontroli lekarskiej i nie podjęły wysiłku w celu odizolowania osób z gruźlicą. Więzienna codzienność w Schweidnitz była taka sama jak w więzieniu Kletschkaustrasse (od red. na Kleczkowskiej we Wrocławiu), ale ilość jedzenia była mniejsza i smakowało jeszcze gorzej. Oznaczało to, że funkcyjni więźniowie i strażnicy jak zwykle kradli nasze racje. Odkryliśmy też, że pluskwy Schweidnitz są równie żarłoczne, jak te we Breslau.
Na parterze więzienia znajdowały się warsztaty, w których około siedemdziesięciu więźniów NN produkowało kwadratowe skrzynki. Jak głosiły plotki, były zewnętrznymi skrzyniami dla min przeciwpiechotnych. Nikt tak naprawdę nie wiedział, do czego służą i zgodnie z dekretem NN nie było to niczym dziwnym, ponieważ cywilni przełożeni nie mówili nic poza tym, co mieliśmy wykonać.
Dowiedzieliśmy się, że jedna mała grupa więźniów NN plotła warkocze ze słomy, a kiedy warkocz osiągał odpowiednią liczbę metrów, był owijany wokół dużej formy typu „jack boot”, gdzie był zszywany i przekształcany w „śnieżny but”. Należało go nosić po zewnętrznej stronie niemieckich butów. Miał chronić stopy żołnierzy przed zimnem na froncie rosyjskim. Nie mieliśmy pojęcia, jak długo wytrzymają takie buty, jednak ci, którzy splatali słomę, powiedzieli nam, jak nudna była to praca, nie wspominając o wpływie na ich zmęczone i artretyczne ręce.
Przeludnienie w celach stało się bardziej dotkliwe, gdy przybyło więcej naszych towarzyszy NN z Breslau, zwiększając naszą liczbę do nieco ponad dwustu. Liczba zarażonych gruźlicą wzrosła w naszych szeregach, ale nadal nie podjęto żadnych działań w celu segregacji zarażających mężczyzn, pomimo oświadczeń złożonych administracji więziennej. Byliśmy tak osłabieni, że biorąc pod uwagę wysoce zaraźliwą naturę gruźlicy, nie mieliśmy szansy na obronę przed nią, a ponieważ w więzieniu nie było szpitala, osoby z gruźlicą umierały powoli i cierpiąc w swoich celach. A czekając na śmierć, zarażali małymi mikrobami swoich partnerów w celach. Kiedy dochodziło do śmierci, ciała były wywożone. Nie mówiono nam gdzie, nie słyszeliśmy o żadnych pogrzebach.
Schweidnitz było anonimowym więzieniem, które nie zawiodło naszych przypuszczeń! Nadal byli z nami ci NN, którzy zostali osądzeni i uniewinnieni lub odbyli swoje wyroki. Plotki były prawdziwe – nikomu nie pozwolono opuścić murów, chyba że stopami lub głową do przodu. Poczta pantoflowa praktycznie nie działała, ale czasami niemiecki więzień kryminalny informował nas o wojnie. Informacja niestety była zwykle enigmatyczna i ograniczała się do: „Rosjanie się do nas zbliżają”. Byliśmy zachwyceni, gdy radzieckie samoloty lotnicze wykonały nalot na stację kolejową Schweidnitz i stacje rozrządowe, które znajdowały się w odległości około mili. Odgłosy silników samolotowych i eksplozji podniosły morale, ale nie mogły pozytywnie nastroić, ponieważ byliśmy zagładzani na śmierć i potrzebowaliśmy Armii Czerwonej, by rozbiła ściany więzienia, zanim będzie za późno.
Nasze racje żywnościowe nie utrzymałyby nawet psa zbyt długo przy życiu, ale przestępcy i personel więzienny wyglądali dobrze. We wrześniu 1944 r. około trzydziestu pięciu młodych NN zostało wybranych do pracy w małym warsztacie na drugim piętrze więzienia. Byłem wśród nich. Warsztat prowadzony był przez niemiecką firmę Siemens, która produkowała komponenty elektryczne dla wojska. Powiedziano nam, że nauczą nas robić matryce, które wytłaczałyby małe metalowe elementy stosowane w silnikach elektrycznych i radiotelefonach. Zostaliśmy zatwierdzeni do pracy przez starszego, niemieckiego lekarza, który rzucał na nas przelotne spojrzenie, a następnie stwierdzał, że jesteśmy zdolni lub niezdolni do pracy w małej fabryce. Z jakiegoś powodu tylko jedna osoba dorosła została wybrana do pracy w fabryce Siemensa.
Cdn.
Andrzej Dobkiewicz
Fundacja Idea
10 LIKES
Skomentuj jako pierwszy!