Poprzednie części artykułu zamieściliśmy tutaj: Tajemnice cmentarza przy Kościele Pokoju w Świdnicy (cz. 1), Tajemnice cmentarza przy Kościele Pokoju w Świdnicy (cz. 2), Tajemnice cmentarza przy Kościele Pokoju w Świdnicy (cz. 3), Tajemnice cmentarza przy Kościele Pokoju w Świdnicy (cz. 4).
Najstarsze księgi zmarłych, czy też zgonów, parafii ewangelickiej w Świdnicy, pochodzące z okresu rządów habsburskich na Śląsku (do 1741 r.), prowadzone od 1652 r., zawierają sporo informacji, które w formie zapisu bardziej przypominają notatki kronikarskie, niż adnotacje urzędowe. Dotyczą one w szczególności przypadków zgonów, które były trudne do wyjaśnienia dla ludzi żyjących w XVII i XVIII wieku. Również takich, w których zgodnie z ówczesną mentalnością, doszukiwano się działania sił wyższych, bądź też kary Bożej. Wszelkie odstępstwo od zasad wyznania ewangelickiego podlegało oczywiście napiętnowaniu i znajdowało także swój wyraz w specjalnej formie zapisu w księgach. Interesujący może być fakt, iż dotyczyło to w równym stopniu osób, które ze względu na swe wyraźne kalectwo odróżniali się od reszty społeczeństwa.
Chodziło w tym wypadku o osoby głuche, niewidome, chrome, garbate. Chociaż w większości wypadków osoby te oczywiście nie były winne swemu kalectwu, chowano je na odrębnym miejscu cmentarza, a zapiski w księgach zgonów podkreślały fakt, iż mamy do czynienia właśnie z osobą, obarczoną takim rodzajem nieszczęścia. Co więcej, wyraźnie dostrzec można niechęć do tego rodzaju postaci, które w odczuciu społecznym winne były swemu kalectwu, bądź kalectwo było karą za grzechy, narzuconą przez Boga. Oczywiście podejście tego rodzaju dalekie było od humanitarnego i tolerancyjnego. Należało ono jednak do „normalnych” w owej epoce, i kościół ewangelicki niczym pod tym względem nie różnił się tu od kościoła katolickiego, gdzie jeszcze wieki później panowało podobne przekonanie. Świadczy jednak o wewnętrznej hermetyczności i homogeniczności świdnickiej społeczności ewangelickiej w okresie XVII wieku i I poł. XVIII w., zamkniętej na wszelkiego rodzaju inność – również taką, która dotyczyłaby jedynie cech fizycznych danej jednostki. Tak na przykład 9 stycznia 1689 r. zmarła, zaś 11 stycznia pochowana została panna Maria Jahnin, która osiągnęła wiek 52 lat. W księdze znalazł się dopisek: „ein blinder Mensch” – niewidomy człowiek.
20 listopada 1673 r. pochowano tu Christopha Dintzmanna, człowieka, który był niemy. W zapisie księgi znalazła się adnotacja: „biedny niemy człowiek, który zakończył swój trudny żywot w wieku około 50 lat.” W tym przypadku pozornie wydawałoby się, iż autor zapisu wyrażał swą troskę i współczucie wobec zmarłego, lecz jest to zupełnie mylne, zważywszy, iż na wyklejce księgi odnotowano ów przypadek z imienia i nazwiska, wraz z osobami, które uchylały się od przyjmowania sakramentów, co oczywiście w oczach zwierzchników kościoła było godne napiętnowania. Osoby chore i kalekie stawiano zatem na równi z „bezbożnikami”. Notatka, która zresztą dotyczy tych osób, nie pozostawia żadnych złudzeń: „w tym miejscu zaznaczono, na których stronach księgi należy szukać osób, które ze względu na to, iż prowadziły swe życie w sposób niechrześcijański, pochowane zostały na szczególnym (a zatem odrębnym miejscu)”. Miejsce to bardzo dobrze zostało zresztą określone – znajdowało się w narożu cmentarza, tuż przy ogrodzie pastora primariusa, dochodzącym do tzw. Czarnego Rowu, który ciągnął się dawniej w miejscu obecnej ulicy Saperów. Chowano tam również wszystkich tych, którzy mimo przynależności do wyznania ewangelickiego, wykazywali skłonność i ciągoty do reguł innych wyznań. Tak na przykład w sierpniu 1670 r. pochowano tam pewną kobietę, która w czasie życia nie chciała przyjmować sakramentów przewidzianych w kościele ewangelickim i bardziej uważała się za wyznawczynię reguły schwengfeldiańskiej niż luterańskiej.
Wyjątkowo ciekawy jest tu przypadek cieśli Gabriela Ungera, który mieszkał przy ul. Grodzkiej i zmarł 15 marca 1692 r. Tenże przez wiele lat nie przyjmował komunii świętej i „nawet na śmiertelnym łożu, gdy złożony był ciężką chorobą, nie miał zamiaru jej przyjąć”. Rada parafialna Kościoła Pokoju orzekła wówczas, iż osoba tego rodzaju w ogóle nie może być pochowana na tutejszym cmentarzu. W sprawę szybko wmieszali się świdniccy jezuici, którzy przed oblicze rządzącej w mieście rady miejskiej wnieśli wniosek, aby Unger, jako ewangelik, pochowany został na cmentarzu przy Kościele Pokoju i to na dodatek z udziałem uczniów szkoły jezuickiej. Członkowie rady miejskiej nakazali radnym parafialnym wykonanie tego nakazu, lecz ci przez długi wstrzymywali się z realizacją tego postanowienia. Co więcej 24 marca nakazali, aby jego ciało złożone zostało w Domu Strzeleckim, a nie w kościele. Tam spoczywało do 2 kwietnia i dopiero tego dnia, lecz bez jakichkolwiek uroczystości pogrzebowych pochowano je w owym odrębnym miejscu cmentarza, w taki jednak sposób, iż „w połowie znajdowało się na cmentarzu, w połowie zaś pod płotem ogrodu pastora primariusa.”
Niezmiernie ciekawe dla poznania mentalności ludzi żyjących w II poł. XVII w. i I poł. XVIII w., są zapiski odnoszące się do przypadków zejścia z tego świata osób, których śmierć była nagła, bądź trudna do wytłumaczenia, za którą wielokrotnie spodziewano się udziału sił wyższych. Z jednej strony traktowano je oczywiście jako wyraz kary Bożej za grzechy i winy zmarłego (np. przypadki śmierci wskutek uderzenia pioruna) – z tego też powodu spoglądano na nie z należną trwogą, z drugiej strony wywoływały one lęk przed znikomością życia. Oczywiście informacje o tego rodzaju zgonach wyróżniano w księgach zgonów parafii ewangelickiej w sposób szczególny i poświęcano im zwykle więcej miejsca niż zwykle. Dotyczyły one przypadków śmierci wskutek pożarów, utopienia, morderstw, a nawet eksplozji prochu (w 1667 r. wyleciała w powietrze wieża prochowa w Świdnicy). Informacje te wielokrotnie przybierają charakter kronikarski, zawierając dodatkowo dane na temat okoliczności i miejsca zgonu. Skrywało się za tym mistyczne niemalże podejście ówczesnych ludzi do czasoprzestrzeni i konkretnych miejsc śmierci, trudne do zrozumienia dla współczesnego człowieka.
Już pośród pierwszych, najstarszych zapisków księgi zmarłych, obejmujących lata 1652-1699, pod datą 2 czerwca 1653 r. znajdujemy tego rodzaju notatkę. „W poniedziałek Zielonoświątkowy w Jazie Kleczkowskim w południe około godziny pierwszej utopił się syn świętej pamięci Heinricha Fieschera, noszący imiona George Wilhelm, 4 tegoż miesiąca został pochowany. Osiągnął wiek 13 lat i kilku tygodni.” Kolejny pochodzi z 1659 r. i dotyczy człowieka, który utopił się w studni – aż do XIX wieku, a zatem czasu wprowadzania pomp i zastępowania nimi otwartych wlotów studni, spotykamy się z podobnymi przypadkami śmierci na terenie naszego miasta: „25 grudnia 1659 r. na terenie folwarku pana Johanna Mattheusa Bonena, stojącego przed Bramą Strzegomską, wpadł w niespodziewany sposób do studni i utopił się Martin Neuwman, pastuch. 27 grudnia został pochowany.”
Bardziej niezwykły jest przypadek śmierci chłopczyka o imieniu Gottfried, który utopił się w… cebrzyku z wodą! Był on synem świdnickiego kapelusznika George Bernhardta (miał zaledwie 1 i 32 tygodnie!!!). Ów śmiertelny wypadek wydarzył się 16 czerwca 1665 r. Z podobną sytuacją spotykamy się w przypadku śmierci nieco ponad dwuletniego chłopczyka o imieniu Samuel, który był synem mieszczanina i właściciela folwarku w Kleczkowie, Georga Kuntermanna. 1 lipca „wpadł on do wody i utopił się w straszliwy sposób”. Prawdopodobnie wpadł on do rzeki Bystrzycy lub któregoś z jazów – autor notatki nie sprecyzował tym razem swego zapisu. 15 września 1669 r. w Jakubowicach utopił się pastuch Balthasar Riedel, który miał 77 lat – prawdopodobnie nabierał on wody z rzeki Piławy, aby napoić bydło, którym się zajmował. Były to przecież czasy, w których ludzie pracowali do końca życia, często umierając podczas wykonywanych czynności zawodowych!
Kolejna historia to jedna z najbardziej tragicznych, jakie znalazły swe odbicie w źródłach historycznych, związanych z cmentarzem przy Kościele Pokoju. 7 stycznia 1670 r. w Rybackim Rowie utopiła się bowiem córka nieżyjącego już wówczas bednarza świdnickiego Mertina Scholtza o imieniu Barbara. Autor zapiski informował o jej śmierci w następujący sposób: „Od [najwcześniejszej] młodości aż po dzień śmierci gnębiona była straszną chorobą”. Osiągnęła ona wiek zaledwie 21 lat. Pochowana została na cmentarzu, a zatem osoby, które znalazły jej ciało uznały, że nie popełniła ona samobójstwa, chociaż zarówno notatka, jak i okoliczności związane z jej długotrwałą chorobą wskazywałyby jednak bardziej na zakończoną powodzeniem próbę odebrania sobie życia. Być może dziewczyna ta, która zresztą była sierotą, miała już dość zmagania się z chorobą i trudnościami życia, i postanowiła je skrócić rzucając się do młynówki, zwanej Rybackim Rowem? Tego nie dowiemy się pewnie nigdy – swą tajemnicę życia i śmierci zabrała ona do grobu. Tuż poniżej opisu śmierci owej nieszczęsnej Barbary zanotowano równie tragiczny przypadek młodzieńca, którego znaleziono zamarzniętego w śniegu. Był to czeladnik w warsztacie jednego ze świdnickich pasamoników, który przybył do Świdnicy z Lipska, aby tu pobierać nauki i doskonalić się w swym rzemiośle. Młodzieniec ów miał na imię Franciszek. Nie dane mu było wrócić w jego rodzinne strony. 12 stycznia 1670 r. jego ciało pochowano na świdnickim cmentarzu ewangelickim.
W 1679 r. odnotowany został przypadek 71-letniego strycharza cegieł Friedricha Petzolda, który wpadł do Bystrzycy z Kładki Kleczkowskiej i „w straszliwy sposób się utopił”. Wydarzenie to miało miejsce 3 lipca między godziną 11 a 12 w południe. Pamiętać należy, że rzeka Bystrzyca nie była jeszcze w owym czasie uregulowana, a w niektórych miejscach głębokość rzeki dochodziła nawet do kilku metrów. Nie była to rzeka, jaką znamy ją obecnie. 6 października 1679 r. w Młynówce utopiła się natomiast córeczka młynarza w Młynie Farbiarskim, Caspara Täntzera, która miała zaledwie 2 lata 10 tygodni i 5 dni. Prawdopodobnie przyczyną wypadku była nieuwaga rodziców, którzy zajęci byli ciężką pracą. Życie nad ciekami wodnymi i zamieszkiwanie, bądź praca w takim rejonie, wielokrotnie skutkowały podobnymi nieszczęśliwymi wypadkami. Ofiarami stawały się częstokroć beztroskie dzieci. O tego rodzaju wypadku informuje zapiska w najstarszej księdze zgonów świdnickiej parafii ewangelickiej z 3 kwietnia 1689 r. Utopił się wówczas 15-letni chłopiec o imieniu Caspar Benjamin, który był synem świdnickiego oberżysty Adama Buchwalda.
Interesujący jest szczególnie przypadek śmierci 7-letniej dziewczynki Anny Marii, która przyjechała 2 marca 1691 r. ze swym ojcem Tobiasem Wisnerem, młynarzem w Kwieciszowie koło Wrocławia, do Świdnicy; ojciec zamierzał załatwić jakieś interesy u właściciela Młyna Papierniczego w naszym mieście. Gdy zajęty był rozmową, dziewczynka wpadła do młynówki doprowadzającej wodę do Młyna – odkrytej właśnie obecnie przy ul. Równej – i utonęła. Pochowana została 5 marca na cmentarzu przy Kościele Pokoju. Chowano tu również osoby, które utonęły na wioskach należących do parafii świdnickiej, o czym świadczy przypadek 2-letniej Anny Marii, córki chłopa ze Słotwiny Johanna Hübnera. Dziewczynka ta utopiła się 14 kwietnia 1709 r. – często miejscami tego rodzaju wypadków były stawy, niewielkie zbiorniki wodne, małe strumienie, lecz także studnie, które należały do stałych elementów nie tylko wiejskiego, lecz również miejskiego krajobrazu w tym czasie. Historia tego rodzaju wyróżniona została w drugiej księdze zgonów świdnickiej parafii, bardziej szczegółowym opisem: „7 sierpnia 1709 r. przybyła tu z Jawora wdowa po poszewniku jaworskim Johannie Junge, aby odwiedzić tu swego syna, którego jaworscy panowie siłą zabrali do wojska. Wieczorem około godziny 9 przez nieuwagę wpadła do studni i utopiła się w straszliwy sposób. 8 sierpnia pochowano ją na cmentarzu przy Kościele Pokoju. Osiągnęła wiek 49 lat.” Wymowa tej krótkiej notatki wzbudza współczucie do dnia dzisiejszego. Kryje się za nią przecież matczyna miłość do swego syna, niesprawiedliwość władzy („panowie z Jawora”) i wreszcie tragiczne zakończenie. Z całą pewnością mogła by w starożytności posłużyć za osnowę dobrego greckiego dramatu!
1 marca 1717 r. w Bystrzycy Polskiej, jak dawniej nazywano Bystrzycę Dolną, „w szalony sposób” wpadła do wody i utopiła się żona bogatego chłopa Gottfrieda Fiedlera, która miała na imię Anna. Osiągnęła wiek zaledwie 47 lat. Niestety dziś trudno nam zinterpretować, co w ówczesnym pojęciu oznaczał ów dziwaczny, bądź co bądź, zwrot: „w szalony sposób”… Niekiedy przypadki utonięć były zarazem wypadkami przy pracy. Przykładem może być tu historia 73-letniego białoskórnika Georga Jache, który utopił się w miejscu, w którym wstępnej obróbce garbarskiej poddawano skóry (niem. Lohbad). Do zgonu doszło 16 października 1723 r. na terenie Świdnicy – przypuszczalnie na terenie otwartej młynówki, biegnącej niegdyś przy ulicy Garbarskiej (obecnie jest ona zamknięta). Podobny przypadek, związany z pracą, czy też działalnością służebną opisany został w formie notatki kronikarskiej pod datą 18 lutego 1730 r. Mianowicie tego dnia wieczorem w gospodzie „Pod Trzema Koronami” wpadł do studni i utopił się pachołek od koni o imieniu Ulrich. Nikt nie potrafił powiedzieć, skąd pochodził i ile miał lat. Przypuszczalnie towarzyszył jakiemuś woźnicy w drodze, za niewielką opłatą i tu w Świdnicy w tragiczny sposób zakończył swój żywot. Prawdopodobnie pochowano go następnego dnia na cmentarzu ewangelickim – autor zapiski nie podał daty jego pochówku, trudno jednak przypuszczać, aby pochowano go w dniu jego śmierci. 1 maja 1733 r. „w straszliwy sposób” utopił się 3-letni synek czeladnika kotlarskiego Johanna Kawitza. 15 września tego samego roku odnotowano przypadek podobnej śmierci 43-letniej „biednej kobiety” Heleny Weigel. To tylko wybrane historie topielców, którzy w okresie habsburskim znaleźli swe miejsce pochówku na cmentarzu przy Kościele Pokoju.
Cdn.
Sobiesław Nowotny
12 LIKES
Skomentuj jako pierwszy!