Press "Enter" to skip to content

Gorzelnicy i oberżyści (cz. 2)

Spread the love

Świdnickie archiwalia przechowywane z zbiorach Archiwum Państwowego we Wrocławiu (Akta miasta Świdnicy) zawierają obszerny materiał dotyczący historii wielu dawnych cechów rzemieślniczych, działających na terenie Świdnicy. Dotychczas niemal zupełnie nie został on wyzyskany w pracach historyków, zarówno lokalnych, jak i regionalnych. Część pierwszą opracowania można przeczytać tutaj: Gorzelnicy i oberżyści (cz. 1).

Księga cechu gorzelników i oberżystów, istniejącego od 1724 r., zawiera również ciekawe dane dotyczące kar wymierzanych poszczególnym mistrzom, którzy złamali zasady statutu cechowego bądź też ogólnie przyjęte zasady, utwierdzone swoistą tradycją rzemieślniczą. Dotyczyły one głównie przewinień odnoszących się do ilości produkowanego trunku, ilości wykorzystywanej aparatury (zgodnie z zasadą przyjętą na spotkaniu inicjującym powstanie cechu uznano, iż każdy gorzelnik ma prawo do posiadania jedynie dwóch aparatów do produkcji alkoholu, tzw. destylatorów, czy też destylatorni i nie więcej), jak również czasu i sposobu prowadzenia wyszynku. Szczególnie ciekawy jest ostatni z punktów – dotyczył on karania osób, które otwierały swe lokale w niedziele bądź ważne święta kościelne. Już 16 grudnia 1724 r. ukarano Eliasa Schlossera, iż wielokrotnie w niedzielę podczas otwartego nabożeństwa, wpuszczał gości do swego lokalu. Musiał on zapłacić karę 2 talarów Rzeszy, z czego 1 talar przypadał radzie miejskiej, zaś drugi wędrował do lady, czyli skrzyni cechowej. Podobnej wysokości karę wymierzono 12 grudnia 1725 r. Martinowi Wagnerowi, iż podczas trwającego nabożeństwa osadzał gości w swej gospodzie. Cztery dni później grzywną w wysokości 2 talarów Rzeszy ukarano również oberżystę Christiana Beckera. Stało się to dlatego, iż podczas nabożeństwa natknięto się w jego lokalu na gości (z czego można wnioskować, iż cech dokonywał inspekcji lokali w niedzielę i święta, bądź odbywało się to z ramienia miasta).

Gorzelnicy i destylatorzy

30 marca 1730 r. karę w wysokości 2 talarów Rzeszy nałożono na panią Rosinę Bauern, wdowę po świdnickim oberżyście, iż w niedzielę podczas kazania (sic!) prowadziła ona wyszynk i wielokrotnie stwierdzono u niej przebywanie wielu gości. Podobnych przykładów można by tu oczywiście przytoczyć znacznie więcej. Fakt, iż oberżyści i gorzelnicy, posiadający własne lokale w mieście, decydowali się dość często na otwieranie swych lokali w niedziele i święta, świadczy o tym, iż kara w wysokości 2 talarów Rzeszy nie była bynajmniej dla nich odstraszająca. Kierowali się przy tym prostym rachunkiem strat i zysków, który jednoznacznie wskazywać musiał, iż zyski z nielegalnej konsumpcji alkoholu w dniu świątecznym z nawiązką pokryją również ewentualne straty związane z nałożoną karą. Z chrześcijańską moralnością nie miało to oczywiście zbyt wiele do czynienia, chociaż przyznać trzeba, iż nakładana kara przynajmniej na jakiś czas powstrzymywała delikwentów od dalszego zajmowania się procederem. Wywnioskować to można z faktu, iż nazwiska ukaranych nie powtarzają się zbyt często na łamach „księgi kar”, czy też spisu „penitencjariuszy”. Przypuszczać jedynie można, iż przyłapana osoba traciła na pewien czas dobre imię w szeregu członków rzemiosła, jeśli nie całej społeczności miejskiej. Być może nawet jej nazwisko odczytywano z ambony, niezależnie od tego, czy to w kościele katolickim, czy ewangelickim.

Ostatecznie rzecz biorąc gorzelnicy i oberżyści odciągali „porządnych chrześcijan” od nakazanego i obowiązkowego niedzielnego, czy też świątecznego uczestnictwa w nabożeństwie lub mszy św. Współwiną odwiedzających lokale – przypuszczać należy, iż rekrutowali się oni z chłopów przybywających tego dnia z wiosek do miasta – oczywiście nikt się specjalnie nie przejmował. Przecież to właściciel lokalu ponosił pełną odpowiedzialność za to, iż otwierał tego dnia podwoje swej oberży. Niektórzy z mistrzów cechowych, posiadających przywilej wyszynku, próbowali wyprzedzić swych współtowarzyszy w ilości sprzedawanego alkoholu, a przede wszystkim w zyskach wynikających ze sprzedaży, chwytając się wszelkich nielegalnych sposobów, z kontrabandą, czyli nielegalnym sprowadzaniem wódki zza granicy, włącznie.

Przypadek tego rodzaju odnotowany został 8 lipca 1729 r., kiedy to władze miejskie skonfiskowały na terenie Świdnicy dwa wiadra „polskiej gorzałki”, sprowadzonej tu zapewne przez cudzoziemskich kupców. Notatka w księdze cechowej nie zawiera jednak informacji o osobach ze Świdnicy, którzy brali udział w tej akcji, i do których lokali alkohol ten miał ostatecznie trafić. Przyłapani nie mieli przecież zamiaru wydać swych rzeczywistych odbiorców. Najbardziej skorzystali na tej okazji, co było zwyczajem w tego rodzaju przypadkach, członkowie świdnickiego magistratu, którzy przejęli jedno wiadro wódki, drugie zaś pod nadzorem starszych cechowych rozdzielone zostało pośród biednych ludzi tego miasta. Niemal nieodparcie nasuwa się tu na myśl starożytne przysłowie: Sąd karze gołębia, pozwala natomiast odlecieć jastrzębiowi.

W skostniałym i zinstytucjonalizowanym życiu rzemieślników należących do cechu, którego rytm nadawała stała praca, rozpoczynająca się niekiedy już w wieku dziecięcym i trwająca dosłownie do śmierci, znajdowało się niewiele miejsca na rozrywkę i uciechy życia. Niemniej również o tych drobnych rozrywkach, na jakie mogli pozwolić sobie członkowie świdnickiego cechu oberżystów i gorzelników, znaleźć możemy garść informacji na łamach zachowanej księgi cechowej z lat 1724-1811. Chociaż kwartalne zebrania cechowe, na których poruszano takie kwestie, jak przyjmowania nowych członków, nakładania kar na członków cechu, niestosujących się do statutu, czy wreszcie bieżące kwestie związane z handlem i wyszynkiem alkoholu, nie były zakrapiane alkoholem, to starsi cechowi i członkowie tzw. kolegium cechowego zwanego „kolegium stołowym”, biorący w nich udział, potrafili sobie umilić chwile spędzone razem w inny sposób. Wielką radość i chwilę wytchnienia od codzienności znajdowali we wspólnym paleniu tytoniu, a konkretnie paleniu popularnej wówczas fajki. Odpowiednie przybory, jak również sam tytoń, zakupywano za wspólne pieniądze cechowe, pochodzące z „lady”, czyli skrzyni cechowej.

Alkohol towarzyszył człowiekowi od wieków i niewiele się zmieniło w tej kwestii

Palenie tytoniu na początku XVIII wieku na Śląsku należało do stosunkowo nowych używek, zwyczaj ten jak widać dość szybko jednak zadomowił się i znalazł swych gorliwych zwolenników. Rachunki z kolejnych półroczy, jakie cech przedkładać musiał jednego z radnych miejskich, niemal za każdym razem obejmują wydatki związane z paleniem fajki. Tak na przykład w listopadzie 1749 r. wydano na ten cel 8 srebrnych groszy, w okresie od 1750 r. do 1751 r. 22 srebrne grosze (w tym wypadku wydatki obejmują dodatkowo świece oraz koszta wydane na naprawienie okna). W rachunkach z 16 listopada 1751 r. wyszczególniono jednak informację, iż na samą tabakę [tu: w sensie tytoniu do fajki], którą wykorzystano podczas spotkania u pana Wolffa, wydano łącznie 20 srebrnych groszy. Poza tym, jak podczas każdego półrocznego spotkania, dodatkowo wymieniono zakup tytoniu w tym okresie przez cech. Trudno nam sobie obecnie oczywiście wyobrazić sytuację, aby jakaś organizacja związkowa, czy też cechowa w naszych teraźniejszych czasach zakupywała tytoń fajkowy dla swych członków. Lecz pamiętać należy, iż jeszcze na początku XIX wieku nie zdawano sobie w rzeczywistości sprawy z zagrożeń dla zdrowia i życia, jakie niesie ze sobą palenie tytoniu. Ciężko to sobie wyobrazić, ale w owym czasie roślinie tej przypisywano znacznie więcej pozytywnych niż negatywnych cech, twierdząc na przykład, iż doskonale leczy ona choroby płuc! Palenie nie było naturalnie jedyną rozrywką, na jaką pozwalali sobie w męskim gronie członkowie zarządu cechu oberżystów i gorzelników w Świdnicy.

Rachunki cechowe kilkakrotnie wspominają o zakupie kart do gry za pieniądze cechowe. Przypuszczać zatem należy, iż po formalnych obradach przełożeni cechu, a być może i reszta mistrzowskiej braci, oddawała się z lubością grze w skata, próbując sobie umilić listopadowy mroczny przecież wieczór (półroczne obrady cechu odbywały się zwykle właśnie w listopadzie i w marcu). Ostatnią z rozrywek, o których dowiedzieć się można, przeglądając stronice księgi cechowej, były zawody w strzelaniu do góra na żerdzi, lub do chłopka, a zatem zawody strzeleckie, które w Świdnicy sięgały swą tradycją wstecz aż do czasów średniowiecza. Wszyscy członkowie cechu, zgodnie z przyjętym statutem, zobowiązani byli do uczestnictwa w ćwiczeniach ze strzelania, a następnie w samych zawodach. Wymarsz na zawody następował w formie pochodu, a otwierał go chorąży niosący flagę cechową, zakupioną w 1736 r. Cech wynagradzał przy okazji pieniężnie strażników miejskich, pełniących wartę przy bramie miejskiej, przez którą maszerowano oraz hejnalistę miejskiego, który swą grą uświetnić miał ich przemarsz przez miasto. Koszty w tym wypadku nie odgrywały roli; chodziło przecież o prestiż i zaspokojenie ambicji na płaszczyźnie miejskiej społeczności. Członek cechu, który zdobył główną nagrodę w zawodach i uznany został za króla strzelców otrzymywał od cechu wysoką nagrodę pieniężną w wysokości 20 dukatów w złocie. Przy okazji zawodów nie żałowano sobie również alkoholu. Zakupywano wielkie ilości piwa i wina, które wypijano podczas zawodów i po ich zakończeniu. Dla przykładu rachunki z 1750/51 r. wskazują, iż samego piwa zakupiono za sumę 4 talarów i 10 srebrnych groszy. Przy okazji pół garnca wina, wartego 20 srebrnych groszy, wręczono panu Fischerowi, zręcznemu w podrzucaniu flagą cechową podczas pochodu (warto dodać, iż do dziś zwyczaj ten utrzymuje się w Szwajcarii, Austrii i północnych Włoszech).          

Sobiesław Nowotny  

8 LIKES

Skomentuj jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mission News Theme by Compete Themes.