Press "Enter" to skip to content

Bardzo śmierdząca sprawa… (cz. 2)

Spread the love

Bez względu na to, jak wyobrażamy sobie wygląd i życie w średniowiecznym mieście, jedno jest pewne. Nie pachniało w nim fiołkami…

W poprzedniej części artykułu (czytaj tutaj: Bardzo śmierdząca sprawa… (cz. 1), omówiliśmy kwestię przejęcia w XIV wieku przez świdnicki zakon franciszkanów wieży obronnej z wykuszem, który miał spełniać i spełniał rolę zakonnej latryny. Wspomniano również że z tej franciszkańskiej „wygódki” na wieży ekskrementy spadały bezpośrednio do suchej fosy, jaka otaczała od zewnątrz pierwszy pierścień murów. Teraz wypada omówić, w  jaki sposób pozbywano się tych fekaliów i jak wyglądała w ogóle kwestia odprowadzania z miasta odpadów i nieczystości w średniowiecznej Świdnicy.

Obraz Pietera Brueghela z 1559 – Przysłowia niderlandzkie. W typowy dla siebie, sugestywny sposób przedstawił człowieka załatwiającego swoje potrzeby fizjologiczne przez otwór w wykuszu

Zanim przedstawimy pomysł dawnych świdniczan na oczyszczanie miasta, warto przybliżyć w skrócie problemy, z jakimi się borykali. Wyobraźmy sobie bardzo ciasną zabudowę, ściśniętą w gorsecie średniowiecznego pierścienia murów, bez sieci wodociągowej i kanalizacyjnej. Wodę czerpano ze studni, które nierzadko także były zanieczyszczone co w połączeniu z wszelkiego rodzaju odpadami, generowało oprócz smrodu także istotne niebezpieczeństwo wybuchu epidemii. Te ostatnie uważano jednak za dopust Boży, a nie za efekt braku higieny i czystości. W średniowiecznym mieście hodowano świnie i drób, wszechobecne były konie. Wszystkie odzwierzęce odchody z nimi związane i inne odpadki poniewierały się na ulicach i podwórkach, a ich usuwanie nie należało do priorytetów ówczesnych mieszkańców. Zresztą o ile magistrat starał się uporządkować sprawę czystości na ulicach, o tyle porządek na prywatnych posesjach i gospodarka śmieciami należała wyłącznie do prerogatyw właściciela danej parceli.

Powiększenie fragmentu obrazu Brueghela

Do tego wszystkiego dochodziły odpady i zapachy związane z prowadzonym handlem i działalnością. Śmierdziało koło garbarzy, rzeźników, handlarzy rybami czy karczmarzy i browarników. Odpady z tej działalności także często były składowane bezpośrednio przy miejscu wytwarzania lub handlu.

Pamiętajmy, też, że ulice nie były początkowo brukowane. Odpadki wyrzucane bezpośrednio przed domostwa zalegały na traktach pieszych, gnijąc w deszczowe dni w błocie. Aby zaradzić temu, przed domostwami układane drewniane bale – podobnie w poprzek ulicy, aby przejść przez ową maź w miarę suchą nogą. Ponieważ w domach nie było toalet – czasem wykopywano doły kloaczne na zapleczach budynków, zdarzało się nader często, że mocz z nocników, po prostu wylewano rano przez okno na ulicę. Zresztą nagminne było oddawanie moczu i załatwianie innych potrzeb także w ciemnych zaułkach wąskich uliczek.

Rada miejska w różny sposób próbowała utrzymywać porządek w mieście. Z przekazów źródłowych wiemy na przykład, że już kiedy w 1315 roku powstawał Zaułek Świętokrzyski od razu zastrzeżono zakaz wyrzucania w nim odpadów i nieczystości.

Do czasu pierwszych, skutecznych i zakrojonych na szerszą skalę prób regulowania porządku w mieście (XV-XVI wiek), zalegające warstwy błota i odpadów często na przykład przysypywane były żwirem lub piaskiem. Z czasem zaczęto usuwać gromadzące się zanieczyszczenia na koszt miasta, ale tylko z miejsc publicznych, a więc przede wszystkim ulic. W 1328 roku rada miejska wydała pierwsze znane zarządzenie porządkowe dla mieszkańców miasta, w którym nakazywała, że:

W średniowieczu trzeba było uważać, żeby z okien nie poleciała na będące pod nim osoby zawartość nocnika

Każdy obywatel powinien dbać o drogę i kładkę przed swoim domem i wywozić nieczystości zgodnie z nakazami miasta; kto tego nie czyni, powinien zapłacić karę w wysokości 1 wiardunku.

Była to stosunkowo wysoka kara stanowiąca aż ¼ grzywny srebra.

W opisanej rzeczywistości załatwianie potrzeb fizjologicznych przez franciszkanów z wykuszu wieży wprost do fosy miejskiej nie było jakimś szczególnym i nietypowym rozwiązaniem. Tyle, że świdnicka fosa była sucha. Nie była prawdopodobnie zasilana na stałe żadną młynówką, a jeżeli pojawiała się w niej woda, to okazjonalnie, w wyniku dużych opadów deszczu, a te jak zaraz podamy na przykładzie bywały ogromne.

To, co świdniczanie z powodzeniem wykorzystali w procesie oczyszczania miasta, to jego położenie na stoku wzniesienia. Na zachodzie najwyższym punktem był było wzgórze na którym stanął zamek (ob. ulica Zamkowa-Muzealna). Miasto niejako łagodnie opadało w kierunku wschodnim do bramy Dolnej (ob. Plac Wolności). Powodowało to naturalny, grawitacyjny spadek wszelkich wód. A to wody płynące uważano za najlepsze w zakresie oczyszczania nieczystości. Uważano, że to w wodzie najlepiej się one rozpuszczają i „znikają”. Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że woda opadowa, która musiała zbierać się okresowo w fosie, mogła grawitacyjnie spływać z czasem do najniższego punktu przed bramą Dolną, a stamtąd odkrytymi kanałami być odprowadzaną do pobliskich potoków i młynówek (jedna z takich przecinała obecną ulicę Westerplatte i płynęła wzdłuż obecnej ulicy Równej), a następnie do Bystrzycy. Nie bez znaczenia był również fakt, że zimy w średniowieczu były o wiele bardziej śnieżne niż dzisiaj. Woda z ogromnych pokładów śniegu topniejącego wiosną, spływając grawitacyjnie fosą do najniższego jej punktu przy bramie Dolnej, w jakiś sposób także musiała dokonywać jej oczyszczenia w jakimś stopniu.

Nie można wykluczyć – chociaż jest to bardzo mało prawdopodobne, że okresowo fosą miejską mogła  spływać w niewielkich ilościach woda kierowana tu za pomocą jazów i zasuw z potoków i młynówek płynących niegdyś w górnej części miasta. W większości zanikły one zapewne w okresie budowy nowożytnej twierdzy w połowie XVIII wieku, ale wiemy na przykład o potoku płynącym niegdyś w okolicach obecnej ulicy Muzealnej, Komunardów, dalej pomiędzy ulicami Bolesława Chrobrego i Bolka Świdnickiego. Tu zasilał stawy rybne należące do franciszkanów (znajdowały się mniej więcej na terenie dzisiejszego Miejskiego Zarządu Nieruchomości), a następnie płynął wzdłuż ulicy Saperów. Nazywany był ów potok Czarną Wodą i był podobno dość mocno zanieczyszczony. Jeżeli nawet w fosie w jakiś sposób znajdowała się woda płynąca, pozostawała ona jednak zawsze suchym elementem fortyfikacji miejskich. Z racji różnicy poziomów, nie było możliwe napełnienie jej wodą.

Fekalia zatruwały powietrze w ciemniejszych uliczkach i zaułkach, w których bez większych obiekcji załatwiano potrzeby fizjologiczne

Z czasem chcąc w jakikolwiek sposób uporządkować sprawę związaną z ludzkimi fekaliami, oprócz dołów w rodzaju dzisiejszych szamb do których wrzucano stałe fekalia i inne odpady, zaczęto budować latryny na podwórzach domów. Technicznie wyglądało to tak, że wykopywano spory dół nad którym wznoszono mały „domek”. Nazywano go po niemiecku „Schimhewselein”, co oznacza tyle, co domek ze zgnilizną. W przeciwieństwie do dawnych dołów, które były używane jako składowisko stałych fekaliów i wszelkich innych odpadów, owe domki, miały już konkretne przeznaczenie związane z potrzebami fizjologicznymi. Wspomniane wyżej określenie takiej latryny użyte zostało w zachowanym dokumencie z okresu późnego średniowiecza, wystawionego 14 marca 1462 roku. Dowiadujemy się z niego, że na zapleczu domu przy ulicy Długiej (obecnie to obszar placu Jana Pawła II) niejaki Heincze Engilbrecht, świdnicki mieszczanin przeznaczył kawałek swojej parceli na rzecz księdza Michaela Mölnera ze świdnickiego kościoła parafialnego, z przeznaczeniem na budowę latryny dla altarystów z tegoż kościoła. Ciekawostką jest, że powierzchnia przekazanego gruntu równa była… obrysowi dołu kloacznego i że „powierzchnia” ta miała powrócić do Engilbrechta, jeżeli wygódka zostałaby zburzona. W zachowanych dokumentach świdnickich dla późniejszego spotykamy czasem wzmianki o takich wygódkach, budowanych na przykład na granicy parceli dla dwóch i więcej właścicieli, którzy dokładnie określali wzajemne powinności lub zapłaty za użytkowanie tych latryn, ich oczyszczanie i dbanie o nie.

Z ciekawostek związanych z potrzebami fizjologicznymi średniowiecznych świdniczan warto wymienić również tą, związaną z samą higieną tych czynności. Niestety, nie wpadli oni na pomysł starożytnych Rzymian, którzy w publicznych toaletach do podmywania stosowali moczone w wodzie gąbki na kijach. Ponieważ nie istniało coś takiego jak papier toaletowy, a sam papier jako taki był towarem w pewnym sensie ekskluzywnym i drogim z racji metody produkcji (tzw. papier czerpany), nasi przodkowie używali między innymi. … liści kapusty lub chrzanu. Czy i jak często podmywali się po załatwieniu potrzeby fizjologicznej nie wiemy. Część mieszkańców zapewne korzystała przynajmniej raz na jakiś czas z łaźni publicznych, chociaż w rozkwicie średniowiecza zbyt częste kąpiele uważane były – na  przykład przez zakonników – za proceder graniczący z rozpustą.

O ile kwestia usuwania nieczystości z fosy oraz sposoby na załatwianie potrzeb fizjologicznych w mieście stanowiły duży problem, o tyle usuwanie fekaliów i odpadów z ciasnego, ograniczonego murami miasta, stanowiły w średniowieczu już problem gigantyczny. Zastosowane rozwiązania w średniowiecznej Świdnicy, omówimy w kolejnej części opracowania.

Cdn.

Andrzej Dobkiewicz & Sobiesław Nowotny

8 LIKES

Skomentuj jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mission News Theme by Compete Themes.