Press "Enter" to skip to content

Wojenne wspomnienia z Pszenna

Spread the love

8 maja mija 77. rocznica zakończenia II wojny światowej. Złe, wojenne losy porozrzucały Polaków daleko od swoich domów, w przerażającej niepewności czy przeżyją, czy dotrwają, czy zobaczą jeszcze swoich bliskich i swoje rodzinne domy.

Jedną z takich osób była Krystyna Bakuła z domu Jabłońska urodzona w 1928 roku. W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego, mając zaledwie 16 lat została łączniczką  w Państwowym Korpusie Bezpieczeństwa. Po upadku powstania jej mama – Karolina Jabłońska postanowiła zabrać córkę i opuścić Warszawę wraz z ogromną rzeszą cywilnej ludności miasta. Nie wiedziały, że czeka daleka droga, która zawiedzie je aż na Dolny Śląsk. Wspomnienia Krystyny Bakuły są o tyle cenne dla nas, że w swojej części dotyczą pobytu obu kobiet na Dolnym Śląsku i ziemi Świdnickiej, gdzie doczekały zakończenia II wojny światowej. Ale po kolej…

Mieszkańcy Warszawy w obozie Dulag 121 (Źródło: Muzeum Dulag 121/Muzeum Powstania Warszawskiego)

Po opuszczeniu Warszawy nastoletnia Krystyna wraz z mama trafiły do obozu przejściowego Dulag 121 (niem. Durchgangslager 121), który powstał na terenie byłych warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Funkcjonował w okresie od 6 sierpnia 1944 do 16 stycznia 1945 roku i w tym czasie szacuje się, że przeszło przez niego od 340 tys. do 650 tys. mieszkańców Warszawy i podwarszawskich miejscowości. Jak można przeczytać na portalu internetowym Muzeum Dulag 121 – Główną funkcją obozu było pozyskanie spośród wypędzonych jak największej liczby osób zdolnych do przymusowej pracy na terenie III Rzeszy. Osoby, które uznano za niezdolne do pracy, transportowano do wsi i miejscowości na terenie Generalnego Gubernatorstwa.

Krystyna i jej mama miały szczęście.  Niemcy uznali, że mogą przydać III Rzeszy jako przymusowe robotnice. Wielu z warszawiaków, szczególnie dzieci i osób starszych nie miały takiego szczęścia. Trafiły do obozów koncentracyjnych, między innymi do KL Gross-Rosen w podstrzegomskiej Rogoźnicy.

 – Czekałyśmy więc na transport do Niemiec, tylko nie wiedziałyśmy, czy będzie to obóz pracy, czy może koncentracyjny. Załadowano nas do bydlęcych wagonów pociągu towarowego i wywieziono w nieznanym kierunku. (…) Wysadzono nas na stacji Lamsdorf [od. Red. Łambinowice]. Tam w jakimś prowizorycznym obozie, gdzie nie było nawet baraków, tylko namioty wysłane drewnianymi wiórami, spędziłyśmy kilka dni. Było bardzo zimno. To był już przecież październik. Na szczęście nie trzymano nas tu długo. Wszystkich wywieziono do Wrocławia. Tu był tzw. obóz przejściowy. Na wstępie przeprowadzono dezynfekcję naszych bagaży oraz ubrań. My zaś, oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni, kolejno przechodziliśmy przed komisją składającą się z kilku Niemców ubranych w białe fartuchy i kilku umundurowanych. Przyglądali się nam tylko. Bardzo się wstydziłam. Byłyśmy nagie. Następnie oddano nam nasze rzeczy i zakwaterowano w zapluskwionych, brudnych barakach. Do okrycia dostałyśmy po dwa zawszone koce, a spało się na drewnianych, piętrowych pryczach. Każdego dnia rano wypędzano nas na plac apelowy. Należało stanąć w szeregu i czekać. Było wiele szeregów, bo było bardzo dużo ludzi w tym obozie. Przyjeżdżali Niemcy – przedstawiciele różnych fabryk, przedsiębiorstw i gospodarstw wiejskich. Spośród więźniów wybierali sobie ludzi, którzy im odpowiadali. Był to swego rodzaju handel niewolnikami. My z mamą nie miałyśmy wzięcia. Ja chociaż miałam 16 lat, wyglądałam najwyżej na 13–14 lat, a mama dużo starzej, niż miała – wspomina po latach Krystyna Bakuła.

Warunki w obozie były potworne. Wszechpanujący brud, robactwo, choroby, przejmujące zimno, niepewność dalszego losu i głów.

Cukrownia w Pszennie tuż po zajęciu przez Sowietów – ok. 1945-1946 r. (Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe)

 – W południe przywożono w kotłach zupę na obiad. Ludzie z własnymi naczyniami podchodzili kolejno i Niemiec chochlą nalewał im zupę. (…)  Pewnego razu, gdy wszyscy z kolejki dostali swoje porcje, okazało się, że trochę zupy zostało jeszcze w kotle. Ludzie rzucili się, prosząc o dolewkę. Ponieważ wytworzył się chaos, Niemiec wylał resztę zupy na głowy i plecy tłoczących się. Moja matka była jedną z ofiar, której plecy zostały zalane zupą. To, co potem nastąpiło, wprawiło mnie w osłupienie. Czekający w kolejce ludzie, rzucili się w stronę mamy. Byłam przerażona. Myślałam, że chcą jej zrobić krzywdę, a oni zbierali spływające z jej pleców resztki zupy i zjadali to – dodaje Krystyna Bakuła.

Ostatecznie Krystyna razem z matką trafiły do Landshut [obecnie Kamienna Góra] do fabryki produkującej części do samolotów. Krystyna pracowała na hali przy maszynie, jej mama jako pomoc w kuchni. W jej wspomnieniach zamieszczonych na wspomnianej stronie internetowej Muzeum Dulag 121 można znaleźć opis jak wyglądała praca w fabryce i w jakich warunkach zmuszeni byli żyć robotnicy przymusowi. W grudniu 1944 roku, kiedy Sowieci byli coraz bliżej mama Krystyny została wyznaczona do kopania okopów wokół Wrocławia, a Krystyna nie chcąc jej opuszczać, zgłosiła się do tej pracy na ochotnika. Ciężarówką zostały wraz z innymi robotnikami przymusowymi wywiezione do Oleśnicy, a później Sycowa, gdzie je zakwaterowano.

 – Wychodząc rano z baraku, zobaczyłam, jak umundurowany Niemiec bije po twarzy i głowie moją matkę, która po chwili przewróciła się, a on ja kopnął. Bez chwili namysłu, bez zastanowienia się, doskoczyłam do niego i zaczęłam swymi małymi piąstkami bić go po piersiach. Wówczas Niemiec wyciągnął z kabury pistolet… i w tym momencie doskoczyła do niego jedna z Ukrainek – bardzo ładna dziewczyna, znająca bardzo dobrze język niemiecki – chwyciła go za rękę i długo coś tłumaczyła. Zrozumiałam z tego tylko jedno słowo – „Kinder” – dziecko. Niemiec schował pistolet, ale długo jeszcze krzyczał na mnie, grożąc obozem koncentracyjnym. Sprawa ucichła. Do dzisiaj wspominam śliczną, niebieskooką Ukrainkę, która uratowała mi życie – wspomina to wydarzenia pani Krystyna.

Jeden z budynków wojskowych na lotnisku między Pszennem a Świdnicą – 1942 r. (źródło: www.polska-org.pl)

W lutym 1945 roku, kiedy Niemcy zaczęli panicznie wycofywać się przed nacierającymi Sowietami, kobiety zostały zostawione na pastwę losu. Ostrzegli je tylko, że Ruscy gwałcą i zabijają kobiety i lepiej, żeby uciekały. Tak też zrobiły. Mając do dyspozycji furmankę z koniem próbowały wrócić do fabryki do Kamiennej Góry. Dotarły do Wrocławia, skąd próbowały pociągiem wyjechać dalej na zachód, ale wyrzucono je z niego, gdy niemieccy uciekinierzy usłyszeli polski język. Postanowiły wyruszyć dalej, błądząc po częściowo opuszczonych wsiach i próbując zdobyć coś do jedzenia. W swojej wędrówce dotarły do Pszenna pod Świdnicą, wtedy niemieckiego Weizenrodau.  Oddajmy głos jeszcze raz Krystynie Bakule, która tak wspomina pobyt na ziemi świdnickiej i pracę na wojskowym lotnisku między Pszennem a Świdnicą (o lotnisku wojskowym pod Świdnicą pisaliśmy kilkukrotnie w następujących artykułach: Wojna powietrzna nad Świdnicą ‘1945 (cz. 1), Wojna powietrzna nad Świdnicą ‘1945 (cz. 2), Wojna powietrzna nad Świdnicą ‘1945 (cz. 3), Bombardowania lotniska pod Świdnicą, Nocne Wiedźmy w Świdnicy, Kolibry nad Świdnicą i Czytelnicy piszą (cz. 10): tajemnicze zdjęcie…):

 – Postanowiłyśmy wyruszyć gdzieś dalej, szukając możliwości nabycia pożywienia. Po długim marszu zauważyłyśmy młodego mężczyznę krzątającego się wokół obejścia gospodarskiego. Zrobiłam głośną uwagę, że taki młody Niemiec i nie w wojsku. On słysząc polską mowę, podszedł do płotu i zapytał po polsku, kim jesteśmy i co tutaj robimy. Opowiedziałyśmy mu wszystko o sobie i to, że od wielu dni głodujemy. Nie mając co jeść, ruszyłyśmy dalej od obozu, szukając możliwości kupna pożywienia. Ten mężczyzna okazał się Polakiem wywiezionym na przymusowe roboty do Niemiec. Od dłuższego czasu pracował w tym gospodarstwie i poznał dobrze język niemiecki. Kiedy wyszedł zaciekawiony tą sytuacją stary Niemiec, gospodarz, nasz znajomy wytłumaczył mu, że nie jesteśmy żebraczkami, że mamy pieniądze i chcemy kupić coś do jedzenia. Zgodził się.

Bombowiec Ju 86 na lotnisku między Pszennem a Świdnicą – 1941 r. (Źródło: Muzeum Dawnego Kupiectwa)

(…) Przez jakiś czas jeszcze nie zatrudniano mnie. W dzień pozostawałam w baraku, na noc wszyscy robotnicy schodzili do piwnicy stojącego opodal murowanego budynku cukrowni. Tam było bezpieczniej, ponieważ bombardowany w ciągu dnia teren, nocą ostrzeliwany był przez ciężką artylerię. A działo się tak dlatego, że w odległości 1–2 km znajdowało się niemieckie lotnisko, natomiast 6 km stąd zatrzymał się front sowiecki. To było piekło na ziemi. Wiele osób zginęło. Miejscowość ta nazywała się Weitzenrodau. To było niedaleko Schweidnitz, obecnej Świdnicy. Moja matka zatrudniona została w kuchni przyrządzającej posiłki dla żołnierzy – lotników. Dojście do miejsca pracy, tuż obok lotniska, było pod ciągłym ostrzałem. Bałam się o nią. Ja razem z Lodzią, sprzątałyśmy pomieszczenia zajmowane przez niemieckich oficerów – lotników. Pilnował nas ich adiutant. Był to dość łagodny podoficer. Raz poprosił nas o wyprucie ze swojej wojskowej bluzy niemieckiego orła i wyhaftowanie w tym miejscu jego monogramu. Zrobiłyśmy to. Wniosek był prosty – zbliżał się koniec wojny. Pewnego dnia zabroniono nam wchodzić do jednego z pokoi. Leżał tam chory oficer. Sprzątałyśmy sąsiednie pomieszczenia. W jednym z nich zauważyłam stojącą na stoliku butelkę czerwonego wina. Była prawie pełna. Nie zastanawiając się długo, napiłam się troszkę tak prosto z butelki. Smakowało. Było słodkie. Stałam się jakaś weselsza, pogodniejsza, zaczęłam nucić polskie piosenki, a praca szła bardziej sprawnie. Po pewnym czasie postanowiłam znowu się napić. Gdy przechylałam butelkę, z tyłu doskoczyła Lodzia, chwyciła mnie za rękę i z groźną miną, jako że była dwa lata starsza, zrobiła mi wykład na temat szkodliwości alkoholu, zwłaszcza w tak młodym wieku jak mój. Poza tym przecież ten chory Niemiec zauważy, jak dużo wina ubyło w butelce. Uspokoiłam ją, że nie ma obawy, bo on też popijał. „A skąd wiesz?” – spytała Lodzia. „Bo zaznaczyłam na etykietce, ile wypiłam, a teraz jest mniej”. Na twarzy koleżanki zobaczyłam przerażenie: „Krystyna! To nie on, to ja piłam!”

(…) Do pomieszczeń, które sprzątałyśmy, dochodziły dźwięki muzyki, płynące z radioodbiornika znajdującego się w pokoju adiutanta. Były to przeważnie marsze wojskowe, czasem jakieś komunikaty w języku niemieckim. Trudno było coś zrozumieć, ale przynajmniej zagłuszały trochę odgłosy strzelaniny i wybuchających bomb. Adiutant codziennie około południa wychodził do kantyny na obiad. Zostawałyśmy w tym czasie same. Pewnego dnia w czasie jego nieobecności nastawiłam radio i kręcąc gałką, chciałam poszukać jakiejś muzyki. Nagle usłyszałam polską piosenkę „Umarł Maciek, umarł i leży na desce”. Oniemiałyśmy z wrażenia, ale słyszymy dalej: „Halo, halo, tu polskie radio Warszawa. Nadajemy wiadomości południowe. Wojska polskie u boku wojsk radzieckich w ciężkich bojach zdobyły miasto (tu padła nazwa miasta) i dalej posuwają się na zachód, niszcząc nieprzyjacielskie czołgi, biorąc do niewoli wielu niemieckich żołnierzy”. Padały nazwy miast, rzek, zdobytych terenów itd. Po skończonym komunikacie strzałkę na skali ustawiłam w poprzednim miejscu, wyłączyłam radio i ściereczką wycierałyśmy razem z Łodzią kurze z mebli. Po powrocie do baraku opowiedziałyśmy to, co udało nam się zapamiętać z usłyszanych przez radio wiadomości. Stałyśmy się „bardzo ważnymi osobami”. Każdego dnia oczekiwano na nasz powrót z pracy i na zasłyszane w radiu wieści z frontu.

Pewnego razu po zakończeniu wiadomości południowych popłynęła z odbiornika piękna melodia z jeszcze piękniejszymi, wzruszającymi słowami. Tam właśnie w niemieckiej niewoli usłyszałam ją po raz pierwszy. Była to „Piosenka o mojej Warszawie”. Rozpłakałyśmy się, słysząc: „Tak chciałbym krokiem beztroskim, przemierzyć przestrzeni twej szmat. Bez celu przejść się Marszałkowską, na Wisłę popatrzeć z mostu, dziewiątką pojechać w Aleje, Krakowskim się przejść w Nowy Świat…”. Rzęsiste łzy lały nam się po policzkach ze wzruszenia po słowach: „Ja wiem, żeś Ty dzisiaj nie taka, że krwawe przeżywasz dziś dni” i dalej „lecz wierz mi, Warszawo, prócz piosnki i łzy jam gotów Ci życie poświęcić”. Wzruszenie odebrało nam poczucie czasu i świadomość, gdzie teraz jesteśmy. Płakałyśmy. Płacz przemienił się w szloch i w takim stanie zastał nas adiutant wracający z kantyny. Był wściekły. Wrzeszczał coś po niemiecku. Tupał nogami. Myślałam, że będzie nas bił. Ale nie. Pohamował się. Nie wyciągnął nawet żadnych konsekwencji, tyle tylko że w następnych dniach radio było już nieczynne. Przykro było, a nasze panie w barakach były zawiedzione, bo skończyły się aktualne wiadomości ze świata.

Lotnisko pod Świdnicą. W tle cukrownia w Pszennie – 1944 r. (źródło: www.polska-org.pl)

Życie toczyło się dalej. Atmosfera jednak stawała się coraz bardziej napięta. Głośne rozmowy Niemców, nerwowa gestykulacja, bieganina. To o czymś świadczyło. W oparciu o wiadomości uzyskane z radia, domyślałyśmy się, że nadchodzi koniec wojny. Koniec tego piekła, głodu i upokorzeń. Pewnego dnia nasz adiutant zapytał wprost, czy nie chciałybyśmy razem z wojskiem wycofać się w głąb Niemiec, bo zbliżają się Rosjanie. Odmówiłyśmy. Dosyć już miałyśmy tułaczki. Chciałyśmy jak najprędzej wrócić do domu, do Warszawy. Byłyśmy przekonane, że nasi wyzwoliciele ułatwią nam to. A oni? Oni załadowali całą naszą grupę na ciężarówkę, nie mówiąc gdzie i po co jedziemy. W pobliskiej wsi wysadzili nas, zakwaterowali w dużym opuszczonym gospodarstwie niemieckim i zapędzili do roboty. Olbrzymia stodoła załadowana była po obu stronach snopami zżętego zboża. Na środku stodoły stała młockarnia, a my widłami podawałyśmy te snopy do maszyny. To była bardzo ciężka praca u Niemców, trwająca od świtu do zmroku. Buntowałyśmy się. wszelkie rozmowy z Rosjanami, tłumaczenia, że jesteśmy zmęczone i wycieńczone przymusową pracą u Niemców, że wojna już się skończyła i nasza niewola też – nie dawały żadnych rezultatów. Jedyna odpowiedzią było „Do roboty!”.

Po trzech tygodniach tej harówki postanowiłyśmy uciec. Zebrała się grupa około trzynastu, może dwunastu osób, w tym ja z matką, kilka młodych Ukrainek, matka z 12-letnim synem. Przed świtem uciekłyśmy pojedynczo, poza teren gospodarstwa. Będąc już na drodze, z niepokojem oglądałyśmy się, czy ktoś nas nie ściga. Ale nie – udało się.

Ostatecznie obie kobiety dotarły do Opola, potem przez Tarnowskie Góry pociągiem do rodzinnej Warszawy.

 – Kiedy dobrnęłyśmy już do celu, zdumienie i radość przeszły wszelkie nasze oczekiwania. Nasz dom stał tak, jak go opuściłyśmy po upadku powstania, a w mieszkaniu zastałyśmy całą i zdrową siostrę. Ona wróciła z tułaczki zaraz po wyzwoleniu Warszawy. Nie przechodziła takiej gehenny jak my – wspominała zakończenie swojej tułaczki Krystyna Bakuła.

Opracował Andrzej Dobkiewicz

(Na podstawie wspomnień Krystyny Bakuły zamieszczonych na stronie internetowej Muzeum Dulag 121

10 LIKES

Skomentuj jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Mission News Theme by Compete Themes.